Zielona partyzantka
Guerilla gardening, miejscy partyzanci, zieloni ogrodnicy – i ogrodniczki. Te określenia prowokują wyobrażenie miejskiego aktywisty, co latem chodzi w czapce i nawet zimą jeździ na rowerze. Być może nawet hipstera, choć w mieście Ł. hipsterów podobno nie ma, wszyscy wyjechali. Guerilla gardener, czyli zielony partyzant, niekoniecznie nosi najmodniejsze okulary i bywa w modnych miejscach. Może być osobą w wieku średnim, kobietą w spodniach od dresu i plastikowych klapkach lub mężczyzną w kamizelce odpowiedniej do chodzenia na ryby. Bez wątpienia ma w ręku grabki, na balkonie masę doniczek, a na rowerze typu ‘Ukraina’ jakieś sadzonki.
Ogrodniczy partyzanci to absolutna czołówka miejskich rewolucji i – podobno – najnowsza moda, która do miasta Ł. zawitała już dawno, tylko o tym nie wiedzieliśmy. Nie chodzi o sadzenie roślinek na własnej działce, choć oczywiście działki w mieście to już ariergarda rewolucji. Chodzi o to, by zasadzić nie SOBIE, ale NAM. Partyzanci sadzą tam, gdzie nic nie ma i nie pytają o prawo własności.
Gdy sprowadziłam się tu, gdzie mieszkam dziś, pod moim blokiem było klepisko z nędznymi kikutami różanych krzewów. Akurat miasto wycofało się z opieki nad częścią miejskiej zieleni, oddając pole mieszkańcom. Koncentrując się na remoncie samego mieszkania, kikuty róż omijałam szerokim łukiem. Jednak któregoś dnia podjechał do mnie znajomy, który na rowerowym bagażniku miał jakieś roślinki i cebulki. Roślinki wsadziliśmy, cebulki w ziemi zagrzebaliśmy. Coś tam wzeszło. Coś zdechło. Następnej wiosny nad przemarzniętym trawnikiem wybiły kwiaty! I któregoś dnia okazało się, że jest ich więcej, niż było – ktoś dosadził swoje. Dziś mamy jeden z najpiękniejszych gazonów podblokowych. Trwa na nim nieustająca konkurencja w dosadzaniu, i co ciekawe, ma ona charakter anonimowy.
– To pani wsadziła te kwiatki? – pytam sąsiadkę z koszykiem pełnym sadzonek.
– No co też pani, nie mam pojęcia, kto to wsadził, ja wracam z działki – odpowiada. Więc mamy do czynienia z czymś w rodzaju klubu Niewidzialnej Ręki.
Sukces spod mego bloku próbowałam powtórzyć po drugiej stronie ulicy, gdzie zamieszkała moja rodzina. Podczas jej nieobecności postanowiłam na podblokowym klepisku zasadzić parę roślin. Zasadziłam. A następnego dnia ich nie było. I nawet dołki w ziemi, wygrzebane przeze mnie pod sadzonki, były udeptane. Najpierw się wkurzyłam. Ale gdy dowiedziałam się, jak to było, zrozumiałam, że miejscy ogrodnicy muszą uwzględniać uczucia samych mieszkańców. Margerytki zasadziłam pod blokiem, gdzie rodzina zajmuje mieszkanie na drugim piętrze. Na parterze mieszka starsza pani, która niedawno owdowiała. Świeże kwiatki, zostały posadzone bezpośrednio pod JEJ oknem. Jej sąsiadka, pewnie w dobrej wierze, skomentowała „chyba jakiś wdowiec się o ciebie stara”. I plotce tej trzeba było uciąć łeb-kwiatki musiały zniknąć. Może warto zatem zapytać przed posadzeniem.
Historię przyklatkowych kwiatków można sprowadzić do lokalnej anegdotki, ale zazielenianie przestrzeni to czysta polityka. Czynienie miasta zielonym, branie w swoje ręce odpowiedzialności za własne otocznie, przełamywanie instytucjonalnych niemożności to ważna sprawa. Czasem polityka przypomina sobie o miejskich partyzantkach. W 2009 roku Zieloni postanowili zazielenić kamienne „kasetony” na placu Wolności. W ich obmurowaniach miały niegdyś rosnąć drzewa, większość z nich zamieniła się jednak w śmietniki. Trochę ziemi, trochę wody i „zielonym do góry”– na chwilę, na parę miesięcy plac Wolności się zazielenił. W roku 2011 i następnym Ekologie Miejskie (wspólny projekt Muzeum Sztuki i Krytyki Politycznej) zazieleniały skwer przy Wólczańskiej, próbując nie tylko posadzić tam rośliny, ale wlać we wspólną przestrzeń trochę wspólnotowej energii. W 2013 z kolei Michał Gruda, miejski aktywista, znany też z innych działań, postanowił posadzić roślinki na kawałku ziemi po rozbiórce, naprzeciwko Pałacu Poznańskich. Za każdym razem chodziło o coś więcej niż zieleń.
Nie zawsze jest łatwo. Po zielonej zawartości kasetonów na placu Wolności nie ma już śladu, roślinek na Wólczańskiej nie miał kto podlewać a sadzenie zieleni przy zbiegu Zachodniej i Północnej, spotkało się z konkurencją w postaci ich wykopywania. Nasze byłe klepisko pod blokiem zmieniło się jednak w kipiący zielenią gazon, do którego ktoś wciąż cichcem dosadza jakieś kwiatki. Pewnie miejscy partyzanci.