Zbrodnia przeciwko ludzkości
Thomas Alva Edison nie tylko nie zbudował pierwszej świecącej żarowki, ale stał się członkiem tak zwanego spisku żarowkowego. Prawdopodobnie był to pierwszy pakt obejmujący wytwórców jednego produktu, którzy podpisali dokument dotyczący jego planowanego postarzania.
Lubię stare samochody. Nie ja jeden. Miłośników starej motoryzacji są tysiące, nawet w samej Łodzi. Zresztą, w tej dziedzinie mamy ogrom bogactwa.
Po pierwsze, cztery razy w roku odbywa się u nas Moto Weteran Bazar. Nazwa dużo mówi, ale fakt, że jest to największa tego typu impreza w Europie Środkowej i Wschodniej, a co kwartał do Łodzi przywożonych jest ponad tysiąc motocykli, robi wrażenie. Targi są tak ważne, że zjeżdżają tu miłośnicy staroci z kilku ościennych państw.
Po drugie, mamy liczne i coraz prężniej działające zrzeszenie Clasic Cars Łódź. Zafascynowani pięknem pojazdów, przeważnie młodzi ludzie, zgromadzili pod jednym dachem dawnych zakładów Feniksa kilkadziesiąt okazów, z których każdy stanowiłby ozdobę garażu milionera.
Jednak, podobnie jak tysiące odwiedzających MWB czy klubowicze Clasica, lubię bawić się starociami, ale nie chcę być zmuszonym do ich używania. Mając fachową wiedzę na temat samochodów, jeżdżę dwudziestoletnią maszyną i nikt z moich bliskich nie ma pojazdu wyprodukowanego w tym tysiącleciu. Nie mamy wyrzutów sumienia, bo chociaż w poważnych mediach zastanawiamy się, czy stare diesle produkują smog, to przecież zatrucie atmosfery zaledwie w sześciu procentach „zawdzięczamy” transportowi. Wliczając w to transport gazu, węgla i ropy potrzebnych hutom i fabrykom przerabiającym stare na nowe. I nie jest to wynik biedy, ale świadomości, że od pewnego czasu w procesie konstruowania samochodów uczestniczą inżynierowie optymaliści. Teoretycznie mieli wyeliminować z pojazdów zbędne urządzenia albo nadmiar niepotrzebnej blachy. Szefowie firm nakazali jednak tym inżynierom zrobienie czegoś, co pozwalam sobie nazwać zbrodnią przeciwko ludzkości: samochody mają działać krócej niż dziesięć lat. Optymaliści doskonale wiedzą, jak je zaprojektować, żeby tak było. Zabrali się także za pralki, lodówki, aparaty fotograficzne i właściwie wszystko, co otarło się o tak zwaną najnowszą technologię. Fachowcy naprawiający dziś różne urządzenia mówią: Nie warto tego naprawiać, bo jest nowe. Stare byłoby warto, ale to…
Jeżeli ktoś myśli, że nasze sprzęty psują się przypadkiem, muszę go zmartwić. Nie, na pewno nie przypadkiem. Paradoksalnie dzięki temu, że długo żyliśmy w biedzie za żelazną kurtyną, mamy szczęście, że dopiero teraz poznajemy bandycki mechanizm, który w bogatych krajach zaczął grasować w latach 20-tych, a prawdziwie rozpanoszył się po II wojnie światowej. Zaczęło się jak zwykle niewinnie. Producenci zauważyli, że solidne, trwałe urządzenia wystarczają na bardzo długo. A jeżeli tak, to nie można pochwalić się wzrostem produkcji, bo nikt nie wymienia na przykład świecącej żarówki.
O żarówce piszę nie bez powodu. Ten angielski wynalazek Josepha Wilsona Swana z 1860 r. został najpierw „pożyczony bez wiedzy właściciela”, a potem opatentowany w Stanach Zjednoczonych przez człowieka, którego nazwisko znamy znacznie lepiej.
Thomas Alva Edison nie tylko nie zbudował pierwszej świecącej żarówki, ale stał się członkiem tak zwanego spisku żarówkowego. Prawdopodobnie był to pierwszy pakt obejmujący wytwórców jednego produktu, którzy podpisali dokument dotyczący jego planowanego postarzania. Czasem można spotkać nazwę zaprojektowana awaryjność. W przypadku żarówek, porozumienie ograniczające czas świecenia do tysiąca godzin podpisano w 1925 roku. Już wtedy zwykłe żarówki świeciły dwa i pół tysiąca godzin, a niektóre patenty mówiły o stu tysiącach. Najgorsze jest to, że do tej pory pakt działa. Każdy może to sprawdzić. Można kupić żarówkę dowolnej firmy i sprawdzić jak długo świeci. Można też zobaczyć, np. w internecie, żarówkę wyprodukowaną zanim powstała zmowa – w jednej z remiz strażackich w USA świeciła grubo ponad sto lat, czyli milion godzin. Jakby tych wieści było mało, żarnik rekordzistki nie był zbudowany z wolframu, ale ze zdecydowanie mniej trwałego węgla.
Żarówki nie są zbyt drogie, a ich wytwarzanie jest mało energochłonne. Gospodarka światowa mogłaby nie zauważyć takiej zmowy. Niestety, w latach trzydziestych pomysł zaplanowanej nieprzydatności podpatrzył albo wymyślił ponownie niejaki Bernard London i namówił do wprowadzenia go w życie wielu producentów w Stanach. Zaraza rozlała się po całym świecie i teraz mamy takie kwiatki.
Przykłady z łódzkiego podwórka? Maszyna włókiennicza zatrzymuje się, bo przestaje działać sterownik. Przyjeżdża ekipa z Japonii, wymienia panel wielkości płyty znajdującej się z tyłu telewizora. Za naprawę firma wypłaca kilkanaście tysięcy dolarów, maszyna rusza, pracuje, zarabia, wszyscy szczęśliwi. Niestety jeden z inżynierów – na co dzień spotykany w łódzkim studenckim radiu – bierze wyrzuconą płytę na warsztat, sprawdza i wymienia kondensator, który musiał się spalić po takim czasie. Po następnej awarii wymienia płytę na poprzednią, ale z wlutowanym kondensatorem wartości 1 zł (dla niedowiarków słownie – jedną złotówkę). Efekt? Maszyna rusza, pracuje, zarabia, wszyscy… A no właśnie. Telefon z centrali firmy w zupełnie innym kraju i pytanie, jak to możliwe, że nie działało a działa?
Kolejny przykład to podgrzewacz wody, który jeden ze współautorów tej gazety naprawił w identyczny sposób. Zamiast płacić kilka tysięcy złotych, poświęcił pół dnia na rozwiązanie zagadki logicznej i wymienił drobny element, który uległ zaplanowanej awarii. Kosztował 50 groszy. Opowieści można mnożyć bez końca. Wspaniały cyfrowy aparat fotograficzny robi rewelacyjne zdjęcia, jednak od pewnego czasu zżera prąd, jakby był grzejnikiem, a nie fotoaparatem. Znajomy operator (mamy w Łodzi wielu wspaniałych fachowców w tej dziedzinie) poradził: Wgraj program od nowa, żeby licznik myślał, że nie zrobiłeś zdjęć. Problem minął, jak ręką odjął. Boli, że w sieci są filmy i instrukcje, jak odciąć dodatkowy element elektroniczny zainstalowany w urządzeniach domowych, by nagle znowu zaczęły bezawaryjnie działać.
Wróćmy do tego całego szmelcu, który po kilu latach przestał działać, a naprawa jest nieopłacalna. Oczywiście, wszystko to da się przetopić w hucie i zrobić coś innego, świecącego, pachnącego nowością. Tylko że do przetopienia i przeróbki potrzeba energii. Energia to nie tylko wydobycie paliw, ale też spaliny, straty górnicze, śmieci i cała reszta podobnych problemów.
W zeszłym roku w Polsce 45 tysięcy osób umarło przedwcześnie ze względu na to, co wdychamy, i są to poważne, oficjalne i niestety rosnące dane. Jeżeli ktoś skraca życie takiej liczbie ludzi, to chyba tytuł artykułu jest uzasadniony. Pozwalam sobie postawić tezę, że gdybyśmy produkowali solidnie, przedwczesnych zgonów z powodu smogu i dymu mogłoby być przynajmniej o połowę mniej.
Ludzie umierają i nie ma winnych, więc zwyciężyła myśl Stalina, który zwykł był mawiać: Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć tysięcy ludzi to statystyka.
Zanim skończę ten tekst, pójdę po lodówkę. Znajomi wynoszą na śmietnik Mińsk. Miałem taką, ale sam wyrzuciłem. Była tak stara, że wstyd. Zamieniłem na nowiutką, w naszym mieście produkowaną. Teraz tej starej nowej już nie opłaca się naprawiać, ale wygrzebana z lamusa ruska „pożyje” jeszcze kilkadziesiąt lat. Jak znajomi się połapią, pomogę im szukać kolejnego zabytkowego Mińska. Myślę, że za jakieś dwa, trzy lata, gdy skończy się gwarancja na ich nowe cudeńko. Taka moja mała zemsta na korporacjach. Riposta czysta, bo bezdymna.