Zawód: krawiec
– Odradzali mi. Że szewstwo to nie, bo to praca w brudzie i chemii, i sama robota też cięższa. Poszedłem więc na krawca. Mistrz krawiectwa Józef Walczak szyje dla łodzian od 68 lat.
Garnitury / Smokingi / Fraki / Spodnie / Płaszcze – przy ul. Tuwima 67 na masywnej kracie wisi szyld pracowni. W środku unosi się charakterystyczny ciężki zapach – kojarzy mi się z dzieciństwem, z mieszkaniem moich dziadków. Tuż za drzwiami, na gwoździu wisi wydarta strona gazety z wywiadem i zdjęciami właściciela zakładu. Dalej, nad biurkiem, zeszłoroczny kalendarz i ukryty za wieszakami z tkaninami, oprawiony w ramę dyplom mistrzowski z 1961 roku. – Przez 3 lata uczyłem się u pana Szabłowskiego, miał zakład na ul. Zachodniej. Jednocześnie chodziłem do szkoły, uczyłem się tam wiedzy ogólnej. Krawiec musi znać to i owo, żeby z klientami rozmawiać. A teraz to już na pewno, kiedy wszyscy tacy wyszkoleni.
Rozmawiamy przy biurku zapełnionym dziesiątkami guzików. Słuchają nas trzy manekiny.
– To była marynarka – Pan Józef wspomina z błyskiem w oku pierwsze uszyte ubranie. – Ze 20 lat wtedy miałem. Dobrze się jeszcze nie umiało, ale kombinowałem, podglądałem. Bo wie Pani, żeby dobrze uszyć, to trzeba dobrze skroić. Były takie specjalne kursy kroju. Tam uczyli o rozmiarach, sylwetkach, jakie spodnie na nogi krzywe, a jakie na proste.
Po złożeniu egzaminu (trzeba było od zera skroić i uszyć marynarkę z guzikami oraz zdać część teoretyczną) Józef Walczak otrzymał tytuł Mistrza w krawiectwie męskim, miarowym, cywilnym. Jak mówi, tuż po wojnie bez papierów nie można było szyć dla wojska ani dla kościoła.
Pracownię krawiecką otworzył w swoim mieszkaniu, u zbiegu Kilińskiego i Narutowicza. Od tamtej pory lokalizację zmienił 3 razy. Klienci zawsze szli za nim. Podobnie jak uczniowie. W latach 80. u mistrza jednocześnie szyło nawet 5-6 młodych rzemieślników. – Jak się szkoła zaczynała, to się drzwi nie zamykały. Warunkiem była skończona podstawówka i żeby był młodociany – po osiemnastce już za stary. Na każdego ucznia były dofinansowania od władzy, jak zdali egzamin oczywiście – opowiada krawiec. – To już kupę lat zeszło, ponad 15, jak żadnego ucznia nie ma.
Pan Józef doprowadził do egzaminu 41 osób. Drugie tyle przewinęło się przez zakład. Dziś nie przychodzi nikt, co doświadczonego krawca wcale nie dziwi. – Po tej całej demokracji skasowali nam szkołę rzemieślników na Przędzalnianej – wzdycha. – Zupełnie się zmieniło. Poza tym, jak by tu taki przyszedł i posłuchał, co ja mu opowiadam… Nie to że głupoty, ale jakbym powiedział, jaki jest dochód, to by z miejsca uciekł. No i czasy też się zmieniły, krawiectwo szwalnicze upadło. Biorą i wysyłają te ciuchy gdzieś do Azji i tam szyją. Nie ma się co dziwić.
Przyglądamy się półce pełnej wzorzystych materiałów. Klasyczna pipetka gryzie się z kratką Sherlocka Holmesa. – Ta ma już ze 30 lat. I to jest wełna 100%, podwójnie tkana – zarzeka się Pan Józef. – Wszystko z niej można zrobić. Co z tego, skoro dzisiaj ludzie tylko na ciemno chodzą. Dawniej moda trwała 3-4 lata, a dzisiaj wszystko idzie bardzo długo.
– Długo? – dopytuję. – Wydawało mi się, że wręcz przeciwnie.
– Może w tych kobiecych ciuszkach, tak – odpowiada krawiec. – Ale w męskiej modzie tak ogólnie nic się nie zmienia. Jak garnitur był granatowy, tak idzie 20 lat. I to jeszcze gładki musi być i cienki. Dawniej, co rusz były zmiany: a to tenis, a to krateczka; garnitury dwurzędowe, z klapami, luźne, sztywne i z kamizelkami. Dzisiaj to wszystko na jedno kopyto.
Rzemieślnik pracuje nad garniturem przez 2 tygodnie. – Odzienie potrzeba dopasować, a ze sklepów wychodzą takie same modele, często krzywe, bo wszystko jest jednakowo krojone. A tu trzeba patrzeć jak się człowiek zachowuje, czy rąk nie ściska. Jak stoi ktoś jak piekarz, w wykroku, jakby do pieca miał wkładać, czy inaczej krzywo, to kanty spodni uciekają. Zdarzają się oczywiście poprawki, bo figury bywają trudne. Niedawno szyłem Panu – jak to się kiedyś mówiło pospolicie – garbatemu. Ale nigdy od gotowej formy.
W części zamkniętej dla klientów, pod ścianą, na drewnianym blacie stoi żeliwne żelazko, prasurka (duża poduszka do prasowania) i 3 maszyny. – Tutaj mam Singera, moja najstarsza maszyna z lat 30-tych. Też już w gazecie była. A ta od Pfaffa. Singer, od którego imienia jest firma, wydał córkę za mąż, za Pfaffa właśnie. Dlatego ta jest młodsza, bo od zięcia – mówi z uśmiechem. – I wcale się nie psują. Tylko smarować, czyścić i szyć. Jakby padła, to części są, ale kto by to dzisiaj naprawił. Nie ma już tych fachowców, wszystko wyginęło.
***
Patrycja Szynter – łódzka dziennikarka radiowa z zapleczem kulturoznawczym, związana z Grupą ZPR Media oraz Studenckim Radiem „Żak” Politechniki Łódzkiej. W ramach pracy magisterskiej na Uniwersytecie Łódzkim analizowała postać Ślepego Maksa, jako legendę kulturową Łodzi. Od tej pory chętnie grzebie w historii miasta.