Wspomnienie lata

Lato, słońce, upał. Spacery, parki, sjesty i polówki. W mieście ruszyło darmowe Wi-Fi, na Piotrkowskiej w upały straż pożarna rozstawia kurtyny wodne, w parkach szumią fontanny. I wszędzie pod gołym niebem masa atrakcji i to najczęściej za darmo. A jednak czegoś mi tutaj brakuje.
Wspominam wakacyjne podróże. Pierwsze dziecięce wspomnienie, to lęk przed dworcowym kiblem – model „dziura w ziemi”. Bałam się, że wpadnę. Latryny na obozach harcerskich, które niekiedy trzeba było samodzielnie wykopać. „Panowie na lewo, panie na prawo” – na autokarowych wycieczkach. A potem pierwsza wycieczka na Zachód i lęk, że się nie będzie umiało uruchomić umywalki w toalecie przy niemieckiej autostradzie. I paryska automatyczna toaleta, z której na jednym pieniążku próbowała skorzystać cała wycieczka, ale się nie dało – po zaprogramowanej ilości minut cudo się zatrzaskiwało, najczęściej z delikwentem w środku. Początek polskiej transformacji wyznaczony przez piękną, nową, murowaną toaletę publiczną w Szklarskiej Porębie… zamkniętą na kłódkę. I absolutny szok, czyli najnowocześniejszą toaletę świata, odwiedzoną we Wrocławiu (po sedesie sunęła automatycznie folia zabezpieczająca). Podróże dalsze i bliższe to także wspomnienia eleganckich „dziur w ziemi” zarówno w regionie śródziemnomorskim (Szwajcaria i Włochy), jak i bliższym kulturowo Wilnie.
A w Łodzi? Pamiętacie, jak otwarto pierwszego McDonald’sa, i wszyscy pielgrzymowali do pierwszej nowej i czystej toalety? Początkowo za darmo, potem pod warunkiem posiadania paragonu, bo chętnych do toalety było więcej niż do kasy.
Wiecie już, czego mi w Łodzi brakuje? Tak, sorry, publicznych toalet. Zwłaszcza, gdy idę do parku, na spacer z wnuczkiem, gdy jadę podmiejskim autobusem. Czy wiecie, że w latach 60. umieszczano w Łodzi toalety publiczne w pobliżu przystanków MPK? Do dziś zauważyć można ich resztki przy placu Dąbrowskiego, Niepodległości, przy krańcówce na Północnej. Nowe rozwiązania komunikacyjne pomijają tę ważną ludzką potrzebę – czekając na autobus na krańcówce przy Wydawniczej (a kursy niektórych linii są co godzinę) mogę się co najwyżej udać do pobliskiego parku. Wychodzę z domu przed 9, autobus mam po 9.30, w Wiśniowej Górze jestem po 45 minutach i tam już absolutnie nie ma „gdzie…”, a jeszcze trzeba wrócić. Na niektórych krańcówkach są TOI TOI-e, przede wszystkim na potrzeby kierowców, ale to nie to.
TOI TOI to przenośne toalety, służące w nadzwyczajnych sytuacjach – stawiane w okolicy imprez masowych, budów i remontów, także koło nadmorskich plaż, by chronić wydmy przed zadeptaniem. Urządzenia te bywają w dodatku dość często zamykane, by nie służyły jako toalety publiczne. Bo TOI TOI to nie TOALETA PUBLICZNA. TOI TOI nie jest sprzątany co godzinę jak toaleta na lotnisku czy w McDonaldzie. TOI TOI w ogóle nie bywa sprzątany, co czyni go rozsadnikiem bakterii groźnych zwłaszcza dla kobiet, nawet gdy próbują korzystać z nich „na Małysza”. Już do historii odeszły majtki z klapką lub majtki niezszywane w kroku, pozwalające kobietom załatwiać potrzeby na stojąco. Gdzieniegdzie spotkać można jeszcze kobiety, które mimo braku odpowiedniej bielizny zachowały tę umiejętność… i odwagę robienia tego publicznie. Młodym i dynamicznym podróżniczkom i aktywistkom poleca się najnowszy wynalazek – silikonowe urządzenie pozwalające sikać na stojąco. No dobrze, spróbujcie użyć go w parku Śledzia, tuż obok ławeczki, gdzie postawiłyście wózek z dzieckiem. Karmicie piersią, jest upał, musicie dużo pić, ale na spacer z dzieckiem wybieracie się na chodnik pod blokiem. Po godzinie albo dwóch naprawdę musicie skorzystać z toalety, a poza centrum nie ma ani tojtojek, ani McDonald’sów, ani NIC. Albo jesteście w ciąży. Nawet w placówkach ochrony zdrowia trzeba najpierw poprosić o klucz. Albo już dawno byłyście w ciąży, już odchowałyście dzieci, jesteście w średnim wieku, nie chodzicie do poradni menopauzy, nie leczycie się z powodu nietrzymania moczu, ale – musicie częściej. Zwróćcie uwagę na starsze panie, bywalczynie większości miejskich spacerów – jak starają się wejść do toalety „przed”, i rozglądają się, gdzie by tu „po”.
Oczywiście prawo do publicznej toalety nie ogranicza się tylko do kobiet, ale to kobiety z ich braku cierpią dużo bardziej dotkliwie i narażają swoje zdrowie, także zdrowie reprodukcyjne. Mężczyźni, ze względów i anatomicznych, i garderobianych, po pierwsze mniej ryzykują infekcją w przenośnej toalecie, po drugie, jak świadczą potoczne, codzienne obserwacje, dość często siusiają pod chmurką, także w centrum miasta. Za każdym razem, gdy spotykam pana olewającego bramę, śmietnik lub drzewko, miesza się we mnie zazdrość ze współczuciem. Zazdrość, bo oni jednak mogą, a ja przestępuję na przystanku z nogi na nogę. I współczucie, bo skoro tylu mężczyzn musi tak otwarcie opróżniać pęcherze, to co najmniej tyle samo kobiet odczuwa tę samą fizjologiczną potrzebę, ale musi znosić ją w cierpieniu. No, chyba że uwzględnimy moczopędność piwa spożywanego w plenerze i genderowe różnice w uprawianiu tego narodowego sportu. Wiecie, że w Hiszpanii trudno spotkać mężczyznę siusiającego pod murkiem? Bo każdy może zrobić to w jednej z tysięcy kawiarni, także na wsi i na podmiejskich osiedlach.
Problem braku toalet został dostrzeżony przez władze Łodzi. Przy ulicy Piotrkowskiej wprowadzono program otwarcia dla przechodniów toalet w lokalach gastronomicznych. Co nastąpiło już po zamknięciu się podwórek kratami przed poszukującymi pisuaru. Ale Łódź nie ogranicza się do Piotrkowskiej i centrów handlowych, gdzie można skorzystać z przyzwoitych toalet, a nawet przewijaków dla niemowląt.
Pośmiertną sławę zapewnił lekarzowi, ministrowi spraw wewnętrznych i późniejszemu premierowi, Sławojowi Składkowskiemu, program budowy wiejskich toalet, nazwanych od jego imienia „sławojkami”. Przydałby się dziś polityk, który zaryzykowałby miejski program budowy publicznych toalet – choć rozumiem, że dotychczasowi prezydenci Łodzi woleli przejść do historii dzięki nieco bardziej monumentalnym inwestycjom.