Warszawski trend mitologiczny
KLAUDIA WOJCIECHOWSKA

Festiwal Szkół Teatralnych – w tym roku trzydziesty siódmy – to zawsze okazja do tego, żeby zobaczyć, co w młodym aktorstwie się dzieje. Wielkie to szczęście, że ma on miejsce w Łodzi i nie muszę jeździć po całym kraju, bo z Krakowa, Warszawy, Wrocławia i tym razem także z Białegostoku, przyjeżdżają do mnie.
Odpuściłam sobie spektakle łódzkie, bo wszystkie trzy widziałam wcześniej w Teatrze Studyjnym. Po nich byłam pełna nadziei i oczekiwań wobec całości festiwalu. Zaczęłam od Warszawy.
Już sam tytuł „Każdy musi kiedyś umrzeć porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej” powinien budzić mój niepokój, jako lekko pretensjonalny i zdecydowanie za długi. Ale odrzuciłam wszelkie uprzedzenia i postanowiłam zobaczyć ten spektakl studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Najpierw przetrzymano nas – widzów pod drzwiami tak długo, żebyśmy poczuli, że czekamy na coś wielkiego, żebyśmy przekonali się, jak bardzo chcemy to obejrzeć, jak jest to wartościowe i ważne w naszym życiu, że stoimy w kolejce 10… 15… 20 minut. A potem było usadzanie publiczności na dziwacznie skomponowanej dwustronnej widowni, gdzie szybko zabrakło miejsc. Nic to, dla sztuki można wiele wycierpieć i nawet siedzenie na podłodze nigdy nie było dla mnie problematyczne w takich okolicznościach. Ale jak tylko się zaczęło, problematyczne było dla mnie wszystko.
Początkowo sądziłam, że nie ogarniam, co się dzieje na scenie, bo nie mogę złapać rytmu gry. Potem nabierałam pewności, że nie ma tu ani rytmu, ani gry. Aktorzy podawali mi tekst, jakby przed chwilą przeczytali go na prompterze i jedyne, na co ich stać, to podanie go na tyle wyraźnie, żebym zrozumiała słowa. O żadnej interpretacji czy intonacji nie było mowy. W głowie słyszałam, jak to powinno brzmieć, żeby niosło sensy i znaczenia. Ale na scenie tego nie było. Miałam poczucie, że wszyscy miotają się bez ładu i składu, bo nie tylko ja nie wiem zupełnie, co oni grają, ale też oni sami nie wiedzą. Z minuty na minutę coraz bardziej czułam, że nie wiem, po co to wszystko jest, i zupełnie nie tego oczekuję po teatrze. A odwołania do mitologii greckiej były tak chaotyczne i nieprecyzyjne jak cała reszta.
Było światełko w tunelu i pomimo ogromu zniesmaczenia i poczucia, że dawno już nie widziałam czegoś tak bezsensownego w teatrze, muszę o tym napisać. To Kamila Brodacka jako Powabna Kressyda. Dość szybko szepnęłam do koleżanki obok, że dla mnie to jedyna osoba, która tutaj gra i nawet na sekundę nie wychodzi z roli. Chociaż przez większość czasu nic nie mówiła i do grania niby też wiele nie miała. Jednak to, co było w jej ciele i twarzy, to jest dla mnie gra aktorska i często – gdy inni zarzynali się na środku, wyrzucając z siebie kwestie – ja patrzyłam na nią, jak buja wózek czy obiera mandarynkę, i to wciągało mnie znacznie głębiej niż te próby grania tragedii.
Moje wrażenie potwierdziło się w dwóch scenach, w których mogła pokazać więcej, bo miała kwestie mówione. Wreszcie pojawiła się interpretacja tekstu. Kamila znalazła sposób na podawanie go w ramach roli. Te sceny to były jedyne chwile, kiedy ja weszłam w akcję, coś mnie poruszyło, rozbawiło i pozwoliło uwierzyć, że jednak naprawdę w teatrze jestem. Ale to zdecydowanie za mało dla uratowania całości. Zmęczenie, znużenie i brak zrozumienia pozostały we mnie po spektaklu. A jeśli mam mówić o katharsis w znaczeniu oczyszczenia, jakiego doznałam, było związane z moimi spodniami. W jednej z końcowych scen odbyła się jakaś walka czy też szamotanina, w trakcie której oberwałam sztuczną krwią. Spłynęła glutem po mojej ręce i spadła na spodnie, robiąc na nich wielką, czerwoną plamę. Wyglądałam, jakbym kogoś zamordowała albo miała obfity okres, cieknący po nogawce. A ja prosto z teatru szłam jeszcze do pracy na nagranie. Dobrze, że nie ucierpiała bluzka. Była jasna i tam spustoszenie mogło być większe.
Na koniec jedna z aktorek powiedziała dobitnie: Klaskać albo wypierdalać. Na co wstałam i odpowiedziałam: To ja wybieram „wypierdalać” i wyszłam. Takiego sposobu nakłonienia mnie do oklaskiwania czegoś, co zupełnie mi się nie podobało, nie kupuję. To żałosne, że trzeba uciekać się do takich chwytów, by mieć nadzieję na jakieś oklaski.
Ja wiem, że spektakl dyplomowy jest wypadkową wielu elementów – doboru repertuaru, prowadzenia przez reżysera (w tym wypadku reżyserkę, Agatę Dudę-Gracz), scenografii i aktorstwa. Jednak miałam poczucie, że oto straciłam dwie godziny z życia i nikt mi ich nie odda, a ci młodzi ludzie stracili najwyraźniej cztery lata.
Drugim spektaklem, na który poszłam była „Fedra fitness”, również studentów z Warszawy, ale kierunku aktorstwo teatru muzycznego. Wiedziałam, że będzie śpiewanie. Ja to lubię, więc mnie nie przestraszyło. Ciekawe, że i tym razem sięgnięto po mitologię grecką. Widocznie w Warszawie teraz jest taki trend.

Tutaj przyjemna odmiana, bo chociaż fabuła była poszarpana i przerzucała nas między mitem a współczesnością, to przynajmniej ludzie na scenie wiedzieli, co i po co grają, a także śpiewali po coś i z dobrym skutkiem – czysto , rytmicznie, wyraźnie… Można? Można.
Pomimo przeskoków i dynamicznych zmian przeplatanych śpiewem, nie pogubiłam się i wiedziałam, o czym oni do mnie w każdej scenie mówią. I nie chodzi mi tylko o tekst, ale przede wszystkim o przesłanie. Było smutno wtedy, kiedy smutno być miało. Było zabawnie wtedy, gdy miało być zabawnie. Wszystko na miejscu i w punkt. Nawet ruch sceniczny i taneczne sceny walki były dużo lepsze niż w poprzednim spektaklu, i każdy gest miał wyraźne znaczenie, nie sprawiał wrażenie czegoś niepotrzebnego i nadmiernego. Oszczędna scenografia i kostiumy pozwalały skupić się na tym, co najważniejsze – grze aktorskiej, a nie próbach odnalezienia sensu w kolejnym elemencie.
Jedynym minusem był brak tlenu pod koniec spektaklu, ale to już kwestia miejsca i może chodziło o to, żeby widownia poczuła się jak w gorącej Grecji. W każdy razie spektakl przyniósł nadzieję, że ten tydzień nie będzie stracony.
***
Klaudia Wojciechowska – dziennikarka, feministka, aktywista. Absolwentka Kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. W pracy zawodowej zajmuje się głównie kulturą i sztuką, ale także kwestiami społecznymi.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna – Miasto Ł jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!
You must be logged in to post a comment.