Uniwersytet dla robotniczej Łodzi

Pierwsza „Buła” – stary gmach Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego według projektu arch. Edmunda Orlika i arch. Eugeniusza Budlewskiego w czasach swojej nowości (lata 60. XX w.). Zdjęcie z zasobów 70lat.uni.lodz.pl
Z Agatą Zysiak, autorką książki Punkty za pochodzenie. Powojenna modernizacja i uniwersytet w robotniczym mieście, rozmawia Marta Madejska.
Marta Madejska: Dlaczego tuż po II wojnie światowej w Łodzi powstał uniwersytet? I dlaczego dopiero wtedy?
Agata Zysiak: Od tego pytania zaczęły się moje badania do książki. To były raczej poszukiwania wychodzące od problemu, a nie od jakiejkolwiek hipotezy czy teorii. Zastanawiałam się, jak to się stało, że w drugim, największym od końca XIX wieku mieście zaboru rosyjskiego, a później II Rzeczpospolitej, przez tyle lat nie było uniwersytetu. Wydaje się, że poza brakiem infrastruktury czy potrzebnych nakładów finansowych, ani władze carskie, ani rząd polski nie bardzo chciały mieszać inteligencję i robotników.
Już w czasie wojny planowano utworzenie uczelni w Łodzi, była grupa pracująca nad taką koncepcją, ale to, że uniwersytet powstał tak wcześnie po wojnie, jest w gruncie rzeczy trochę wynikiem przypadku. Potem uzasadniano to retorycznie, mówiąc o „sprawiedliwości dziejowej” dla największego polskiego miasta pozbawionego przez lata uniwersytetu. Jednak pierwszy powojenny okres to był tak naprawdę chaos – jakieś fałszywe glejty od różnych władz, brak instrukcji czy mocniejszych nacisków z Moskwy. Wiele też zależało od czysto pragmatycznych kwestii, które często nam umykają: Łódź nie była bardzo zniszczona przez wojnę, zwłaszcza w porównaniu do Warszawy, zmienionej w jedno wielkie gruzowisko. Kraków też wcale nie był w dobrej kondycji.
Przez pierwszy, powojenny rok Łódź była największym polskim miastem – największym, niezniszczonym i bardzo żywym. To tu wraz z marszem na Zachód przenosił się Rząd Lubelski, redakcje czasopism oraz ludzie szukający po prostu jakiegoś dachu nad głową. Prawie cała ocalała warszawska inteligencja trafiła do Łodzi i był to czas, kiedy mówiło się o naszym mieście jako nieformalnej stolicy. Plotki sugerują – bo niestety nie znalazłam potwierdzenia w archiwach – że rozważano przeniesienie stolicy do Łodzi, a Warszawa miała być przekształcona w muzeum II wojny światowej.
Trudno byłoby o lepszy symbol całkowicie nowego powojennego porządku…
AZ: Nie możemy myśleć o 1945 r. jak o rozdziale w dziejach Polski całkowicie oderwanym od tego, co działo się wcześniej. Możemy go rozumieć, tylko sięgając do przeszłości, w tym do międzywojnia i samej wojny. Owszem, w Łodzi dopiero po 1945 r. otworzono uczelnię, ale Polska „przedwrześniowa”, jak wówczas pisano, stanowiła ogromnie ważny punkt odniesienia dla pomyślenia uniwersytetu na nowo, pomyślenia nowej rzeczywistości po II wojnie. Mieliśmy do czynienia z ogromną zmianą społeczną, przesiedleniami ludności, zniknięciem – na przykład w Łodzi – dwóch, bardzo ważnych grup etnicznych (żydowskiej i niemieckiej) oraz przetasowaniem struktury klasowej. Z drugiej strony to z międzywojnia rekrutowały się kadry nowych uczelni. I jeszcze jedna ważna sprawa – w 1945 r. obowiązywało jeszcze prawo międzywojenne i reforma nauki z lat 30., o której już w chwili jej powstania mówiło się, że odbiera autonomię uniwersytetom.

Wykład na Uniwersytecie Łódzkim w latach 50. Zdjęcie z zasobów 70lat.uni.lodz.pl
Kiedy inteligencja tworzyła UŁ, Łódź była miejscem olbrzymich strajków robotniczych. Tu znowu mamy ciągłość z okresem przedwojennym, bo to stare środowisko robotnicze buntowało się wobec wprowadzanych nowych systemów pracy. Jak inteligencja i robotnicy żyli obok siebie?
AZ: To był czas naprawdę ogromnego chaosu, niepewności, rozmytej sprawczości. Nie było prostych podziałów na my-oni. Relacje robotnicy-studenci też były bardzo niejednoznaczne. Na sztandarach niesiono hasło „Uniwersytet dla robotników”, „Uniwersytet dla społeczeństwa Łodzi”, a jednocześnie to dla miasta był wydatek, obciążenie, brakowało infrastruktury. Kazimierz Mijal – ówczesny prezydent miasta – sprzeciwiał się rozbudowie czy nawet powstaniu uniwersytetu. Uważał, że miastu potrzebna jest uczelnia techniczna, ale nie jakieś „filozofowanie” oderwane od rzeczywistości. Sami robotnicy po raz pierwszy na taką skalę zderzyli się z inteligencją w przestrzeni swojego miasta. Młodzież w charakterystycznych studenckich czapkach, profesura warszawska, lwowska, krakowska widoczna na ulicy, zajmująca kawiarnie – to był zupełnie inny świat niż wieloetniczna Łódź z lat przedwojennych, z bardzo wąską grupą inteligencji i przemysłowcami. Pierwsze kontakty wcale nie były łatwe. To była walka o zasoby, o budynki, o to, czyja jest Łódź symbolicznie. W prasie pojawiały się dyskusje, czy robotnicy stracą na powstaniu uczelni, czy złamany zostanie charakter miasta.
Zatem Łódź miała po wojnie swoje „pięć minut”, okres niezwykły biorąc pod uwagę całą jej historię. Choćby z czysto materialnych względów zaczęła być ośrodkiem administracyjno-inteligenckim, ale to zmieniło się, kiedy odbudowano Warszawę. Rozpoczął się wtedy, jak czasem określa się to zjawisko, „wielki exodus” – odpływ ludzi i instytucji do stolicy. Jak się wtedy zmieniła sytuacja UŁ?
AZ: Na miasto i na powstające dopiero młode uczelnie (nie tylko UŁ) spadły wtedy dwa ciosy. Ten „wielki exodus” być może byłby mniej dotkliwy, gdyby inaczej wyglądała reforma studiów wyższych, którą niedługo później wprowadzono. Zaczął się rzeczywiście odpływ ludzi i spowodował częściowy powrót do przedwojennej sytuacji, kiedy do maleńkiej i niewiele znaczącej filii łódzkiej Wolnej Wszechnicy przyjeżdżali profesorowie z Warszawy. Zaraz po zajęciach biegli na pociąg i właściwie nie tworzyli tu żadnego życia intelektualnego, żadnego środowiska, a często nawet nie mogli skonsultować pracy swoich studentów. Jednak wiele osób zostało w Łodzi, tutaj cały czas sytuacja mieszkaniowa była lepsza, a wiele spraw pewniejszych. Natomiast reforma, czyli drugi czynnik, wprowadziła nową strukturę uczelni. W Warszawie miał być główny ośrodek akademicki, niżej w hierarchii ośrodki regionalne, wśród których Łódź się nie znalazła, ponieważ była za blisko Warszawy – to były Kraków, Poznań, Wrocław. Najniżej w strukturze plasowały się tzw. „małe uczelnie”, prowincjonalne, do których trafiła Łódź. Oznaczało to degradację UŁ, który wciąż był wtedy, po Krakowie, największym uniwersytetem w Polsce, pod względem liczebności studentów i kadry. Ta zmiana dotyczyła całego kraju, ale w Łódź uderzyła mocniej, bo zlikwidowano wiele kierunków humanistycznych, okrojono kadry i liczbę rekrutowanych osób. To interesujący czas w UŁ, w którym władzę przejmuje właśnie największy wizjoner powojennego uniwersytetu dla robotników, Józef Chałasiński. Coś, co wydawało mu się wielką szansą dziejową, spotykało się z dużym oporem ze strony rządzących, którzy – jak się wydawało – mieli te zmiany gwarantować.
Czy ta sytuacja trwale stłamsiła cały początkowy potencjał UŁ?
AZ: W dużej mierze tak; okazało się to w pewien sposób trwałe. Początkowo nadzieje były wielkie – spektakularny wzrost, bardzo żywe centrum, jakim była Łódź przez pierwsze lata powojenne – ale to na pewno nie było do utrzymania po odbudowie Warszawy i generalnej stabilizacji kraju. Jednak sytuacja Łodzi mogła być znacznie lepsza. Myślę, że UŁ miał szansę zająć wyższą pozycję jako ośrodek akademicki. Zaryzykowałabym tezę, że gdyby ta reprezentacja inteligencka z lokalnej uczelni była silniejsza i miała większe możliwości nacisku na władze centralne, mogłoby się to przełożyć na rozwój całego miasta. Chodziło przecież nie tylko o reprezentację, ale także o zwykły lobbing – o to, kto projektuje reformy i jakie. Przecież później Łódź nie trafiła nawet do Planu Pięcioletniego. To był na pewno moment złamania perspektyw rozwoju miasta. Ale klęska UŁ nie oznaczała klęski całej Łodzi akademickiej – wtedy oddzieliły się uczelnie medyczne, co działo się wszędzie i tylko Kraków obronił się przed tym elementem reformy.

Stary gmach Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego w latach nowości. Zdjęcie z zasobów 70lat.uni.lodz.pl
W książce pokazujesz, że statystycznie rzecz ujmując, system nie spełnił obietnic – wcale nie tak wielu chłopskich i robotniczych potomków trafiło na uczelnie wyższe.
AZ: Tak, ale trzeba jednocześnie brać pod uwagę spektakularny skok na innych poziomach edukacji, a nawet po prostu w nauce czytania i pisania. Dzisiaj o powojennej walce z analfabetyzmem pisze się w cudzysłowie, a przecież to była realna zmiana, która nie dotyczyła tylko uczelni wyższych – budowano szkoły podstawowe, powstawały technika, upowszechniały się licea.
Czyli z drugiej strony zostały uruchomione takie mechanizmy, dzięki którym ja czy Ty – kobiety z mieszanym i raczej skromnym niż elitarnym pochodzeniem społecznym – skończyłyśmy uniwersytet (zresztą obie właśnie UŁ)?
AZ: Oczywiście. Była to ogromna transformacja i ogromny projekt rozłożony w czasie. Uniwersytet ze sztandarowymi hasłami o dostępności dla robotników rzeczywiście tych haseł nie spełnił, ale moje oceny całego powojennego systemu edukacji są dużo bardziej optymistyczne. Choć kosztuje mnie to czasem niemało, na przykład przezwisko „stalinistka” i dziwne interpretacje moich analiz tamtej rzeczywistości. A polegają one na próbie zrozumienia: dostrzeżenia złożoności i trudności, zamiast popadania w uproszczone opowieści. Podejście, które stosuję w książce jeden z recenzentów nazwał socjologią paradoksalną, bo szuka skomplikowania w rzeczywistości. W swojej pracy tropię właśnie paradoksy i sprzeczności. W tym przypadku mamy do czynienia ze szczególnie złożonym okresem.
W książce analizujesz też prasę i pokazujesz, jak ważna ona jest w tym, co naukowcy nazywają „imaginarium społecznym”. Prof. Antonina Kłoskowska – wybitna socjolożka, która zaczynała karierę na UŁ – zwracała uwagę, że w Polsce rewolucyjny rozwój prasy i czytelnictwa dokonał się właśnie po II wojnie. W krajach zachodnioeuropejskich ten proces rozpoczął się jeszcze w XIX wieku.
AZ: „Imaginarium społeczne” jest terminem pozwalającym uchwycić to, jak wyobrażamy sobie świat – na jakie znaczenia pojęć godzimy się jako społeczeństwo. Oczywiście w żywym języku nie ma jednego, obowiązującego znaczenia słów, ale widać, jak pewne wyobrażenia się zmieniają. Tak właśnie po II wojnie zmieniło się to, co rozumiemy jako uniwersytet: kim jest profesor, kto może zostać studentem. Prasa rzeczywiście miała w tym duży udział.
Ostatnia część Twojej książki, ponoć Twoja ulubiona, to pochylenie się nad życiorysami osób, które doświadczyły powojennego awansu. Analizujesz wspomnienia, autobiografie, ale robiłaś też wywiady biograficzne.
AZ: W książce wykorzystuję tylko autobiografie spisane przez samych rozmówców, ale powstała druga książka, praca zbiorowa Opowiedzieć Uniwersytet, która bazuje na wywiadach zbieranych w ciągu wielu lat przez cały zespół badaczek i badaczy. Interesowało mnie pokolenie ukształtowane już przez powojenny uniwersytet, dla którego powojenna rzeczywistość niosła coś pozytywnego, zmianę, otwarcie horyzontów, a często nawet czysto materialne możliwości podjęcia nauki. Dzisiaj takie opowieści są raczej marginalizowane. W dużej mierze ta książka miała na celu uzupełnienie obrazu PRL o głosy tych właśnie osób, dla których był on okresem emancypacji.
Na koniec chciałabym oderwać Cię trochę od bezpośredniego tematu Twoich badań i spytać: jak oceniłabyś sytuację kobiet na uczelni?
AZ: W okresie, który badałam, wśród biografii chłopów z awansu – dla mnie najciekawszych – są tylko mężczyźni. Życiorysy osób, którym udało się dojść do profesury, pokazują, że większość męskich karier była wspierana przez pracujące żony. W przypadku biografii kobiecych wspomagano się zatrudnieniem pomocy domowej czy opiekunki do dziecka. Zmiany w latach 60., 70. i 80. spowodowały, że dostęp kobiet do wyższego wykształcenia stał się łatwiejszy, chociaż to, co dzieje się po ‘89 jest zupełnie innym, nowym rozdziałem. Dzisiaj widać, że mamy coraz więcej znanych kobiet, profesorek, ekspertek w różnych dziedzinach, jednak ciągle są w ogromnej mniejszości, poza może przedmiotami humanistycznymi. Im wyżej w hierarchii, tym mniej kobiet. Spójrzmy na Polską Akademię Nauk – jest zdominowana przez mężczyzn. Nawet w Princeton, w instytucji, w której teraz jestem, mimo fal feminizmu w Stanach i całej wrażliwości na sprawy równościowe, też jest dramatyczna większość mężczyzn.
****
Agata Zysiak – łodzianka, zajmuje się socjologią historyczną i badaniami biograficznymi. Obecnie pracuje w Instytucie Studiów Zaawansowanych w Princeton, USA. Jej książka o początkach Uniwersytetu Łódzkiego otrzymała Nagrodę im. Inki Wald-Brodzkiej, Nagrodę Rektora Uniwersytetu Łódzkiego, Nagrodę Bronisława Geremeka 2017 za debiut naukowy oraz Nagrodę Historyczną im. Kazimierza Moczarskiego 2017.
****
Marta Madejska – łodzianka z wyboru; z zawodu pani z muzeum, archiwistka z przypadku, z pasji pisarka i dziennikarka.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna „Miasto Ł” jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!
You must be logged in to post a comment.