Szpitalne schody
Podróż przez miasto – część druga
Jako że opowieść o podróży Babci, Mamy i Dziecka wzbudziła ogromne zainteresowanie czytelników, czas na ciąg dalszy. Przypomnijmy, że w pierwszym odcinku podróżowaliśmy MPK do szpitala dziecięcego przy ulicy Spornej (która się tak naprawdę inaczej nazywa), a podróż ta była tak mrożącą krew w żyłach przygodą, że wróciliśmy powolutku piechotą.
„Kto jedzie z dzieckiem do szpitala komunikacją publiczną?” – zakrzykną oburzeni czytelnicy, zwłaszcza niewtajemniczeni w szczegóły przedsięwzięcia. No cóż, dziecko było zdrowe, chodziło tylko o odbiór wyników badań, wykonanych podczas krótkiego pobytu Dziecka, Mamy i Taty na szpitalnym oddziale. Wtedy pojechali samochodem. Tata jednak na co dzień pracuje poza Łodzią, i wzięcie dnia wolnego tylko w celu odbioru wyników, nie jest proste. Nie może też podjechać tam po pracy, bo wraca długo po godzinach wydawania wyników. Mama i Babcia zaś nie mają prawa jazdy, nie ma go też Dziecko, i do spółki dysponują dwoma rowerami oraz dziecinnym wózkiem. Na rower Dziecko jest za małe. Podróż taksówką byłaby konieczna, gdyby Dziecko było chore lub była brzydka pogoda, ale był piękny wrześniowy dzień. Mama nie lubi jeździć z Dzieckiem taksówkami, bo nie są wyposażone w dziecinne foteliki i taksówkarze nie bardzo są zadowoleni, gdy próbujemy montować własny fotelik. I nigdy w tym nie pomagają, a to niełatwe, zwłaszcza gdy dziecko już jest w owym foteliku i trzeba je wtaszczyć na siedzenie i wpiąć w pasy. No, można wyjąć dziecko i wpiąć pusty fotelik – ale nie zrobi tego taksówkarz i nie potrzyma w tym czasie dziecka, potrzebna jest jeszcze jedna osoba. No to może w trójkę będzie nam wygodniej i bezpieczniej – pomyślałyśmy w naszej bezbrzeżnej naiwności. Mama była już wcześniej w szpitalu i wie, że nie można tam wjechać ani prywatnym samochodem, ani taksówką. Trzeba zaparkować w pewnej odległości, wypiąć fotelik z dzieckiem i z owym bagażem przejść naprawdę kawał drogi, właściwie na tyły szpitala. Dziecko ważyło wtedy 11 kilo, fotelik jest do trzymania jedną ręką, nawet gdyby Mama i Babcia chwyciły go oburącz, nie wiadomo, czy doniosłyby ten ciężar na miejsce odległe o kilkaset metrów. Babcia nieźle się trzyma i pomaga wnosić i wynosić wózek z autobusu, ale jest po wypadku i zasadniczo nie może dźwigać. Więc wózek, autobus, i tak dalej. Mówicie, że można załadować fotelik z dzieckiem na podwozie wózka? To przekonajcie taksówkarza, by zgodził się je zabrać. A poza tym na miejscu okazało się, że szpital jest dla wózków raczej nieprzejezdny.
No więc docieramy do szpitala, pokonujemy wejście przy portierni, udajemy się najpierw na izbę przyjęć. To jest z duszą na ramieniu popychamy asfaltem wewnętrznej drogi, bo chodniki są zatarasowane. Zaparkowanymi samochodami. Jesteśmy pod izbą przyjęć, poprzednio tamtędy przeprowadzono dziecko na oddział, Mama wchodzi i pyta, czy może tą samą drogą udać się po wyniki badań. Ale owa wewnętrzna trasa przeznaczona jest zapewne dla dzieci, które są przyjęte na oddział, Dziecko zaś z niego wyszło parę tygodni temu. Bez wypisu zresztą. Mama wychodzi na podjazd, gdzie Babcia kręci wózkiem bączki i pokazuje drogę, którą im wskazano. Znów zatarasowane chodniki – jedziemy asfaltem. Wprawdzie jest w jednym miejscu kawałek chodnika oddzielony od reszty barierką i niezatarasowany, ale wjazd nań zablokowany jest przez nieco większy samochód. Jeszcze kilka zakrętów i znajdujemy są w malowniczym parku, pełnym alejek spacerowych i wyposażonym w plac zabaw, gdzie Babcia, Dziecko i wózek zostają, bo podjazdu do budynku nie widać, trzeba sprawdzić, czy to tu i czy Dziecko jest potrzebne do wydania wypisu. Po jakimś czasie spędzonym na placu zabaw Babcia dostaje sms-a, że to potrwa, bo akurat jest zebranie. Zaczyna więc intensywny wózko-marsz, by uśpić Dziecko, już mocno zmęczone tą całą podróżą. Po godzinie Matka dogania wózek wraz z zawartością. Wściekła. Badania były jeszcze w lipcu, potem był remont i urlopy personelu, lecz okazuje się, że ani wypisu, ani wyników badań nie ma. I nie wiadomo gdzie są. Proszę dzwonić do poradni, która was skierowała, może tam przesłaliśmy?
Zdradzę wam teraz, drogie czytelniczki i drodzy czytelnicy, że po publikacji pierwszego odcinka tej mrożącej krew w żyłach opowieści do redakcji zadzwonił ktoś ze szpitala, twierdząc, że historia mija się z rzeczywistością. W przypadku zaginięcia wyników bowiem można je powtórnie wydrukować ze szpitalnego komputera, gdzie przecież są archiwizowane, i wydać rodzicom. Można podobno nawet poprosić o wysłanie ich na adres domowy pocztą tradycyjną. Naprawdę? To dlaczego nikt tego nie zrobił, odesłano nas zaś do poradni?
Wracając do akcji naszej opowieści. Dziecko śpi, dojazd autobusem do owej poradni wydaje się nam niewykonalny (patrz odcinek pierwszy), więc idziemy sobie wzdłuż Wojska Polskiego i dzwonimy, dzwonimy, dzwonimy… Ale nikt nie odpowiada. Choć najpierw trzeba było zadzwonić do Taty i poprosić o odnalezienie numeru do poradni, bo przecież szpital nie musiał nam go podać. Wolnym krokiem zwiedzamy Park Ocalałych, ulicę WiN, przysiadamy na skwerku i gdy Dziecko się budzi, jesteśmy w połowie drogi do domu. Telefon poradni milczy jak zaklęty. Milczy też następnego dnia. Dobrze, że się tam nie wybrałyśmy – winszujemy sobie, pewnie nikogo byśmy nie zastały.
Wreszcie dwa i pół dnia dzwonienia gdzie się da i tłumaczenia z historii dziecka wypisanego ze szpitala bez wypisu oraz braku lekarza prowadzącego przynosi pewne rezultaty. Można się zgłosić po wypis już czwartego dnia, w piątek. Mama wściekła i niezdolna do jeszcze jednej przygody z MPK lub awantury z taksówkarzem pyta, czy ktoś inny może go odebrać i uzyskuje informację, ze upoważniona przez nią Babcia może odebrać ów cenny dokument.
Babcia nie ryzykuje śmierci na dzikim przejściu dla pasażerów MPK na Inflanckiej, tylko wsiada na rower. Dojeżdża na Sporną w niezłym tempie, zsiada z roweru, przeprowadza przez bramę, chce wsiąść ponownie, by pokonać te paręset metrów asfaltu zgodnie z prawidłami ruchu drogowego – chodniki przecie zastawione…
– Nie wolno – oświadcza ochroniarz. Rower trzeba zostawić przy bramie i udać się per pedes. No, nawet da radę przecisnąć się między samochodami na chodnikach. Na niektórych są naklejki „dziecko w samochodzie”, ale nie są to samochody rodziców chorych dzieci, tylko personelu szpitala (który liczy podobno kilkaset osób). Babcia fotografuje telefonem jedną zawalidrogę, by upuścić potem trochę adrenaliny na fejsbuku, oraz tajemniczy ogrodzony nie wiadomo po co i dla kogo fragment chodnika. Z budynku wychodzi jakaś pani:
– A co pani tu robi i po co?
– Fotografuję. Bo straż miejska chyba tego nie robi.
– Ale tu nie wolno fotografować!
Babcia uśmiecha się w duchu. Komuna się skończyła, szpital nie jest objęty zakazem fotografowania. Wyjaśnia, że po pierwsze – jest dziennikarką społeczną, po drugie – fotografuje przestrzeń publiczną, do czego każdy ma prawo, a po trzecie – przyszła tu odebrać wyniki dziecka. Pani przekonuje, że rodzicom (Babcia nieźle się trzyma jak się rzekło) tu w ogóle nie wolno wchodzić, nikomu tu nie wolno wchodzić, to jest teren szpitala. Nie wyjaśnia, czy na oddział należy przefrunąć, czy może się teleportować.
Zatem na oddział. Schody, korytarz, winda z napisem „tylko do użytku szpitalnego”, na trzecie piętro. „To nie ten oddział, ale właściwy korytarz, proszę zejść piętro niżej”. Dziesięć minut później mam już wynik, opuszczam oddział, gubię kierunki, odnajduję się na podeście koło windy. Po schodach na drugie piętro wspina się młoda kobieta z niemowlęciem w foteliku, trzymanym jedną ręką, w towarzystwie kobiety w białym fartuchu. Dziwię się, że nie użyły windy i zazdroszczę jej kondycji – ale matka chorego dziecka znajdzie w sobie niespożyte siły, nie to, co Babcia.
A teraz czas na happy end. Wyniki badań są prawidłowe, Dziecko jest zdrowe. Czy warto było się tak umęczyć z tą podróżą i z tą poprzednią, i z przyjęciem do szpitala? Po stokroć tak. Czy naprawdę rodzice dzieci przyjmowanych i wypisywanych przez szpital dziecięcy muszą dygać setki metrów ze słodkim ciężarem na ręku po wewnętrznych uliczkach? Czy naprawdę samochody personelu szpitalnego muszą parkować na chodnikach? Czy naprawdę nie można udostępnić małym pacjentom i rodzicom szpitalnej windy?