„Sznycelek” – czyli klasyka gatunku
Wybór w „Sznycelku” jest naprawdę imponujący. Same dania główne to około trzydziestu pozycji! Wśród nich: ozory, kotlety mielone, schabowy, żeberka, pieczeń rzymska, sztuka mięsa, gołąbki. Istny raj dla mięsożernych miłośników tradycyjnej kuchni polskiej. Zdecydowanie skromniejszy jest wybór zup – raptem osiem.
Podczas ostatniego kolegium redakcyjnego Marta Madejska i Anna Jurek zwróciły uwagę, że założeniem mojej rubryki kulinarnej było pokazywanie małych barów i tanich restauracji osiedlowych, gdzie można zjeść dobry obiad za kilka złotych.
Zgadza się. Ostatnio mój hedonizm wziął górę i zacząłem odwiedzać tylko modne, nowo otwarte egzotyczne restauracje. Przyznaję i biczuję się po plecach. Niestety zwyciężyło moje uwielbienie różnych smaków świata i ciągłe poszukiwania nowych doznań kulinarnych. Łódź – przyznacie to sami – stała się ostatnio wdzięcznym polem do takich poszukiwań. Ich wyniki często opisywałem w tej właśnie rubryce.
Chcąc spełnić prośby moich szanownych Koleżanek redakcyjnych, postanowiłem wrócić do korzeni i zrecenzować którąś z popularnych łódzkich jadłodajni. Tylko którą? Jak to? – chórem zawołały dziewczyny – „Sznycelka” na Narutowicza!
Okazało się, że ten istniejący już 11 lat bar codziennie mijam jadąc do centrum. Za moich studenckich czasów była tam obskurna pijalnia piwa. Kilka razy zdarzyło mi się w tym miejscu spędzić trochę czasu… Ale pomińmy milczeniem tamte wydarzenia. Człowiek był wtedy młody i głupi, więc nie ma się czym chwalić. Pewnie dlatego zupełnie wyparłem to miejsce z pamięci.
Bar wygląda lepiej niż 20 lat temu, kiedy piwo pili tam młodzi etnolodzy. Jak powiedziała Marta Madejska: – To jest najpiękniejsze w „Sznycelku”, że się nie zmienia i nie ma śladu aspiracji do dizajnu. Już od progu czuć zapach gotowania i smażenia, co oznacza, że wentylacja nie działa tutaj na najwyższych obrotach. Lekko oczadziały, dopiero po chwili dostrzegłem ogromne menu wiszące pod sufitem, a za kontuarem miłą Panią, która przyjmuje zamówienia.
Wybór w „Sznycelku” jest naprawdę imponujący. Same dania główne to około trzydziestu pozycji! Wśród nich: ozory, kotlety mielone, schabowy, żeberka, pieczeń rzymska, sztuka mięsa, gołąbki. Istny raj dla mięsożernych miłośników tradycyjnej kuchni polskiej. Zdecydowanie skromniejszy jest wybór zup – raptem osiem. Tradycyjna pomidorowa, grochówka, a i barszcz ukraiński także można uznać za stałą pozycję polskiej kuchni. Szef kuchni w „Sznycelku” zadbał też o jaroszy. W tym wypadku – niestety – również króluje tradycja. Do wyboru mamy zatem kopytka z tłuszczem lub bez, naleśniki w dwóch smakach, i ryż z cynamonem. Czyli typowe menu z podstawówki lat osiemdziesiątych.
Do baru wybrałem się z rodziną. Dwoje dorosłych i dwójka dzieci. Zamówienie trzeba było składać szybko, ponieważ tuż za nami stworzyła się kolejka wygłodniałych łodzian. Mimo kiepskiego dojazdu i słabej wentylacji w barze panuje tłok i trudno znaleźć wolne miejsce przy stoliku. Mój dziennikarski instynkt podpowiedział mi, że ludzi tych przywiodła tu dobra kuchnia, a nie wnętrzarskie popisy architektów.
Zamówiliśmy trzy dania (najmłodsza córka nie była głodna): dla mnie mielonego z ziemniakami i buraczkami, dla żony naleśniki z serem. Starsza córka wybrała mintaja w cieście z frytkami i surówką. Jeszcze trzy soki Tymbark i kefir. Zapłaciłem 49 zł, a więc 16 zł na osobę. Nie jest źle, pomyślałem. Ciekawe, jak będzie to wszystko smakowało?
Pierwsze co zaskakuje podczas odbierania dań to wielkość porcji. Są naprawdę duże, a miski głębokie. Zacząłem się obawiać, czy córka da radę zjeść mintaja wielkości półmiska. Naleśniki także okazały się prawdziwymi gigantami suto polanymi śmietaną i karmelem. Kiedy potrawy wjechały na stół, rozmowa nam się „ucięła”, co w naszej rodzinie oznacza jedno – smakuje.
Mój mielony był wprawdzie trochę suchy, ale bardzo aromatyczny. Ziemniaki obficie posypane koperkiem, a buraczki wyraźne w smaku. Naleśniki, które zamówiła żona, szybko zniknęły z talerza, a po mintaju w cieście zostało kilka małych ostek. Wszystkie potrawy były bardzo smaczne, i co najważniejsze, świeże. Ale nie ma się czemu dziwić – ruch w „Sznycelku” jest tak duży, że prawdopodobnie co dzień jest nowa dostawa.
Popijając kefir, po obiedzie obserwowałem ludzi przy sąsiednich stolikach; cały przekrój łódzkiej populacji. Dwójka studentów, którzy nad zupą nie odrywali wzroku od smartfonów, sympatyczna starsza pani z własnym kompletem sztućców pieczołowicie zawiniętych w krochmaloną ściereczkę, i rosły pan w modnej kurtce, który zamówił danie „na wynos” i odjechał nowym błyszczącym samochodem. Sprawnie posprzątaliśmy po naszym obiedzie, bo przy barze znów zrobiło się tłoczno i wielu zgłodniałych wypatrywało wolnych miejsc.
Po raz kolejny przekonałem się, że małe jadłodajnie, takie jak „Sznycelek”, potrafią miło zaskoczyć, a pierwsze wrażenie może być mylące.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna „Miasto Ł” jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!