Szczaw, mirabelki, i dużo, dużo więcej…

Co rośnie pod blokiem? Trawa. Następnie chrzan, pokrzywa i różne pożyteczne zioła. Na trawie i chodniku gniją opadłe z drzew owoce: jabłka, gruszki i mirabelki właśnie. Tuż obok rosną lipa i jaskółcze ziele.
Powszechny na przyblokowych trawnikach mlecz zamieniający się w dmuchawiec, to po prostu mniszek lekarski, przy okazji świetny produkt na sałatkę. Pokrzywa tradycyjnie – obok szczawiu – dostarczała witamin w pierwszej wiosennej zupie. Liściem babki okłada się ukąszone przez owady miejsca, a krwawnik zatrzymuje krwawienie i jest świetnym naturalnym środkiem opatrunkowym. Jaskółcze ziele, które rośnie pod płotem, to doskonały środek na brodawki wywołane przez wirus brodawczaka. Kwiat lipy działa napotnie i wykrztuśnie. Jabłka i mirabelki po prostu dobrze smakują, są kwaśnawe, świetne na lipcowy kompot i sierpniową szarlotkę. Morwa skończyła się w lipcu, we wrześniu pozbieramy jeszcze rajskie jabłka, po pierwszych listopadowych przymrozkach zbierzemy pigwę – będzie z niej nalewka.
Poradnik zielarki? Jadłospis wiedźmy? Poradnik miejskiego hipstera? A może po prostu miejski sposób na zdrowe życie, darmowe owoce w świecie, gdzie nie ma nic za darmo, powrót do naturalnego rytmu przyrody w wielkomiejskim zgiełku i satysfakcja, że zamiast w gnijące na trawniku śmieci, mirabelki zmieniają się w coś pożytecznego? Wprawdzie gnijące owoce to świetny nawóz i najmniej szkodliwe dla środowiska odpadki, ale ich zapach wcale nie umila jesiennych wieczorów.
Miejskie rośliny to także pamięć historii miasta, zanim się zamieniło w kamienną pustynię. U wylotu ulicy Żytniej, jak sama nazwa wskazuje, rosło żyto. Tam, gdzie dziś stoją wieżowce na osiedlu Jagiełły, kwitły sady, a całkiem niedawno z retkińskich okien można było podziwiać pasące się krowy. Obok resztek Puszczy Łódzkiej, pieczołowicie odgrodzonej, by ją zachować dla potomności, obok parków, zakładanych w poprzednim stuleciu, mamy w miejskiej tkance resztki sadów i ogrodów. Owocowe drzewa przypominają mieszkańcom, że obok stała studnia, płynął rynsztok, hodowano kury i biegano z bańką po mleko.
Opadłe owoce to kłopotliwy element wspólnej przestrzeni, nie wiadomo właściwie, do kogo należą. Gdy chodzi o drzewa i krzewy rosnące na działce, owoce należą do jej właścicieli. Gdy gałęzie znajdują się za ogrodzeniem, do rosnących na nich owoców mają prawo przechodnie – z czego skwapliwie korzystają. Gdy na chodnik spadają mirabelki, i dzieje się tak co roku, przechodnie są mniej skwapliwi. Ach, to tylko mirabelki, i połowa z nich już zaczyna się psuć. I po co nam mirabelki i ulęgałki, i te zielone jabłka kwaśne jak ocet siedmiu złodziei – w warzywniaku kupimy wspaniałe śliwki i morele. Nie schylamy się po opadłe dary natury, bo trochę nie wypada – przecież stać nas na to, by iść do sklepu. A przecież dzięki nim możemy stać się działkowcami bez działki, ogrodnikami bez ogrodu. Zdziczałe miejskie owocowe drzewa rodzą owoce mniej słodkie i mniej doskonałe niż te, które kupimy na straganie, tak jak leśne maliny odbiegają od tych uprawianych na sprzedaż. A jednak nic nie zastąpi smaku tej dzikiej odmiany i satysfakcji, że oto sami osobiście zerwaliśmy z krzaka. A to, co zostało z uczty, zasypaliśmy cukrem, zalaliśmy spirytusem lub zawekowaliśmy – i otworzymy dopiero w środku zimy, by przypomnieć sobie smaki lata. Lata w mieście.