Sensacyjna historia łódzkiej wody
Większość łodzian zapytana o to, nad jaką rzeką leży Łódź, roześmieje się i zaprzeczy. „Tu nie ma żadnych rzek, a przynajmniej nikt ich od dawna nie widział. W Warszawie płynie rzeka – Wisła. W Łodzi najszybciej znajdzie Pani wodę w fontannie.”
Niewielu mieszkańców potrafi też powiedzieć, skąd właściwie wzięła się woda w ich kranie. Wodą raczej się nie interesujemy, po prostu jest – odkąd istnieją wodociągi i kanalizacja. No, chyba że woda postanowi sprawić kłopot, jak na przykład wodna soczewka, której dramatyczne dzieje śledziliśmy w doniesieniach prasowych na temat budowy Dworca Fabrycznego.
Jednego można być pewnym – gdyby łodzianie więcej wiedzieli o wodzie w swoim mieście, na pewno bardziej by ją cenili.
Latem 2014 roku wszystko wydaje się takie proste – długa trasa rowerowa po Łagiewnikach, a potem szybki prysznic. Zaledwie 89 lat temu był to luksus nie do wyobrażenia i to nie z powodu braku rowerów. Nie najlepszej jakości wodę trzeba było przynieść z odległej studni, a mydliny… wylać do rynsztoka, w którym płynęły ścieki o obezwładniającym zapachu. Aby mieszkańcy mogli przejść przez ulicę na drugą stronę, nad rynsztokami budowano prowizoryczne mostki. Gdyby nie „czerwień turecka” – barwnik płynący rynsztokiem z farbiarni przędzy Langego – ulica Czerwona nosiłaby pewnie inną nazwę. „Dziennik Łódzki” donosił z troską: „Niepogoda majowa obdarza mieszkańców niektórych okolic straszliwą wodą studzienną cuchnącą najpotworniej. (…) Woda deszczowa sprowadza do studzien wszystko, co powinno być wywiezionem (…)”. Felietonista, Zygmunt Nowakowski, kpił z tej sytuacji w żywe oczy: „Użyźnia ziemię łódzką długi szereg rynsztoków, które przecinając miasto w sposób dowolny, spontaniczny, czynią z polskiego Manchesteru niebezpieczną rywalkę Wenecji. (…) Rynsztoki spełniają funkcje analogiczne do funkcji Nilu w starożytnym Egipcie, skutkiem czego ziemia łódzka jest urodzajna i udaje się na niej prawie każdy brudny interes. (…) Na szczęście tubylcy żyją zawsze w stanie lokalnego znieczulenia, które pozwala im znosić cierpliwie wiele rzeczy, m.in. specyficzną woń tamtejszą, przechodzącą ludzkie pojęcie”. Prawda jest przykra – Łódź niemiłosiernie śmierdziała, a woda z kopanych studni często była przyczyną czerwonki, cholery i duru brzusznego. Gdyby kino przekazywało zapach, „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy cuchnęłaby straszliwie…
Dlaczego warto przypomnieć ten czas? Choćby dlatego, że w mieście widać kampanię Zakładu Wodociągów i Kanalizacji, zatytułowaną „Łódzka woda najlepsza” – wieczorem świeci neon z takim napisem, a w pasażu Rubinsteina można napić się łódzkiej kranówki, którą restauracje zaczynają serwować zamiast wody butelkowanej. Oczywiście, za darmo. Dziś mamy najlepszą wodę w Polsce pod względem jakości, a do tego dość tanią w porównaniu z innymi miastami. W 90% wydobywana jest ze studni głębinowych, obecnie już sześćdziesięciu – zarówno z terenu miasta, jak i z okolic Rokicin oraz Zalewu Sulejowskiego. Woda z 22 studni nie wymaga nawet uzdatniania, a i metody jej przygotowania na potrzeby użytku domowego i przemysłowego są inne niż w latach 80., kiedy miasto zasilane było głównie z Zalewu Sulejowskiego i Pilicy. Dziś woda z ujęcia na Pilicy zaspokaja zaledwie 10% miejskiego zapotrzebowania. W nowej technologii nie stosuje się chloru (kto nie pamięta tego obrzydliwego smaku herbaty na chlorowanej wodzie, musi mieć mniej niż 20 lat!), ale w tym celu używa się dwutlenek chloru, który dezynfekuje skuteczniej i dozowany jest w dużo mniejszym stężeniu. Niby nic, prawda? Ale kiedy prześledzi się uważnie historię łódzkiej wody, okazuje się, że do tak dobrych parametrów prowadziła długa i kręta droga.
Dziś mamy najlepszą wodę w Polsce pod względem jakości, a do tego dość tanią w porównaniu z innymi miastami.
Podczas gdy Poznań uruchomił wodociągi już w 1865 roku, Kraków – w 1889 roku, a niewielka Bydgoszcz w roku 1900, Łódź była jedynym tak dużym miastem w Europie (ok. 350 tysięcy mieszkańców), które na początku XX wieku nie miało nie tylko kanalizacji, ale nawet bieżącego dostępu do czystej, pitnej wody! To w pewnym sensie paradoks, ponieważ Łódź zawdzięczała swój rozwój właśnie wodzie, a konkretniej – strumieniom, strugom i źródłom, które biły w jej okolicach. Stanisław Staszic pisał o nich z niepoprawnym, oświeceniowym entuzjazmem:
„[Miasto leży – przyp. autora] pod wyniosłym wzgórzem, z którego niezliczone trzyszczą źródła. Tych wód bieg łatwo tak kierowany być może, iż prawie przy każdym mieszkaniu fabrykanta przebiegać mogą dla jego użytku strumienie. Jest to z natury przysposobione miejsce nie tylko dla fabryk sukiennych, ale dla (…) rękodzielni bawełnianych i lnianych”.
Niestety, Staszic okazał się prorokiem we własnym kraju – już wkrótce Rajmund Rembieliński, właściciel manufaktury włókienniczej i wielki zwolennik uprzemysłowienia, wyjednał dotację rządową na tworzenie nowych osiedli oraz pełnomocnictwa osiedleńcze i ściągnął do niewielkiego miasteczka przemysłowców: Kopischa i Geyera. Łódź przeszła z produkcji wełny na bawełnę (Tak, tak, to dzięki informacji o podniesieniu cła na bawełnę, Karol Borowiecki zacznie interes na miarę lodzermenscha!). Historia czystych łódzkich rzeczek potoczyła się równie szybko – zasypywano tereny bagniste i małe cieki, osuszano doliny, budowano miasto. Żaden przemysł nie potrzebuje tak dużych ilości wody jak tekstylny (farbowanie, bielenie, płukanie) i żaden nie zatruwa jej równie szybko. W efekcie miasto rosło, a zanieczyszczona woda trafiała do rzek betonowymi kanałami. Karol Scheibler posunął się nawet do tego, że ścieki z Nowej Tkalni (późniejszy Uniontex) spuszczał bezpośrednio do kanału Jasienia na terenie samej fabryki. Na efekty nie trzeba było długo czekać – rzeki zamieniły się w ścieki, rozpoczęto więc budowę przemysłowych studni głębinowych, a te z kolei znacznie przyczyniły się do obniżenia poziomu wód gruntowych. Łódzkie rzeczki zaczynały wysychać, ścieki przenikały do studni, sytuacja stawała się koszmarem. W 1900 roku Łódzka Komisja Wodno-Kanalizacyjna zwróciła się o po pomoc do Wiliama H. Lindleya, inżyniera robót lądowych, który stosunkowo szybko zorientował się, że Łódź ma problem z określeniem takich podstaw, jak stan wód w rzekach czy budowa geologiczna terenu, a poza tym nie ma pieniędzy na tak ogromne przedsięwzięcie. Projekt Lindleya był gotowy już w 1909 roku (władze Łodzi nie ułatwiały mu pracy, a miasto nie spłaciło honorarium Lindleya w całości aż do śmierci inżyniera), ale wybuch I wojny światowej stanął na przeszkodzie w jego realizacji. Wrócono do sprawy dopiero w 1925 roku (wodociąg zaczęto budować w 1934 roku), a kierownictwo budowy powierzono Stefanowi Skrzywanowi, współpracownikowi Lindleya z czasów budowy wodociągów w Baku.
I szczerze mówiąc, jeśli komukolwiek w Łodzi należy się pomnik, to właśnie inżynierowi Skrzywanowi, który w ciągu niespełna 7 lat doprowadził do względnego skanalizowania Śródmieścia oraz otworzenia oczyszczalni ścieków na Lublinku.
Sam produkował cegłę klinkierową do budowy kanałów, dowoził ją własnoręcznie zaprojektowaną wąskotorówką, uregulował też część potwornie zanieczyszczonych rzek, kierując je do kanałów i traktując w systemie kanalizacji ogólnospławnej jak kanały ściekowe. Tymi właśnie kanałami płynie większość z 18 łódzkich rzeczek, od Jasienia po Łódkę, odbierając wodę opadową. Bo mamy w Łodzi rzeki, choć nie widać ich w mieście, które dzięki nim powstało. Nie widać w nim często w ogóle roli wody, zwłaszcza deszczowej, tak ważnej dla terenów zielonych.
Mamy szansę to zmienić! Zapraszamy wszystkich łodzian do wzięcia udziału w grze miejskiej „Łódką po skarb”. Od 1 lipca do 31 sierpnia szukamy tajemniczego skarbu: w kanalizacji, nad rzekami, w parkach, a nawet… w Rektoracie UŁ. Do gry można włączyć się w dowolnym terminie. Zapraszamy, bo skarb naprawdę istnieje, a Łódź zdradzi Wam mnóstwo wodnych sekretów!
Szczegóły:
www.woda.edu.pl/lodz
www.facebook.com/lodkaposkarb