Problemy kultury łó/lu/dzkiej
Wiadomo, że kultura cierpi na finansowe niedostatki i bez dotowania (a to jest ciągle przykręcane) lub zarobkowania w inny sposób, nie będzie w stanie przejść na opcję bezpłatną. Wobec tego można albo udawać że problemów nie ma i nic nie zrobić, albo gruntownie przeformułować myślenie o instytucjach kultury.
Od lat krąży powiedzenie, że w Krakowie można zapytać każdego na ulicy o aktualny repertuar Teatru Słowackiego, a w Łodzi – o cenę pietruszki na Bałuckim. Nie przeceniając artystycznego obycia mieszkańców i mieszkanek Krakowa, różnica w uczestnictwie w kulturze i w odbiorze sztuki jest widoczna. Niemniej zestawienie łódzkiej publiczności z narzucającymi się przykładami Warszawy i Krakowa to porównanie oparte o demografię „największych miast Polski”. Natomiast od strony kulturalnej stanowimy zupełnie inny przypadek.
Dla mieszkańców i mieszkanek wspomnianych miast, a także innych dużych, starych metropolii, odniesienie do kultury i sztuki lokalnej stanowi ważny składnik ich tożsamości. Bo: historyczna stolica. Bo: zamki monarchów i pałace biskupie. Bo: gotyckie katedry. Bo: barokowe sale uniwersyteckie. Łódź takich punktów odniesienia i związanych z nimi tradycji nie miała i nie ma. Fabrykancka Łódź to miasto blichtru i szybko zbijanych fortun, wystawności na pokaz, kopiowania w niedużym, brudnym mieście paryskiego Luwru czy weneckiej Biblioteki św. Marka. A to wszystko często za cenę prowizorki i tandety, gdy gipsowe, poprawnie odrysowane z architektonicznych wzorników ozdoby okrywały tanie tynki, lepione na deskach i słomie.
Kultura fabrykantów, fabryki kultury
Sztuka, jaką przyciągało bogactwo Łodzi, była dla fabrykantów. Przeciętni mieszczanie nie mieli do niej dostępu, w przeciwieństwie np. do warszawskiej Zachęty. Otwarcie kolekcji artystycznych dla szerokiej publiczności to dzieło twórców awangardowych, którzy najbardziej chcieli wyjść do społeczeństwa, mimo iż — paradoksalnie — to przez nie byli najbardziej niezrozumiani. To właśnie kolekcja łódzkiej grupy a.r. stanowi trzon dzisiejszego zbioru Muzeum Sztuki, on zaś przyciągnął kolejne dzieła z całego świata.
Drugi największy zbiór sztuki nowoczesnej w historii — brzmi dumnie, ale to osiągnięcie raptem sprzed dwóch pokoleń. Co więcej, niewiele osób mieszkających w Łodzi ma tego świadomość, zaś łódzka awangarda to obcy temat. Używany do niedawna przez Urząd Marszałkowski Województwa Łódzkiego logotyp inspirowany pracami Katarzyny Kobro zniknął, zastąpiony znakiem bez historii i tożsamości. Powód? Poprzedni symbol z niczym się nie kojarzył mieszkańcom naszego regionu. Zamiast uczyć i promować dziedzictwo województwa, wybrano opcję łatwą i nie wymagającą refleksji.
Nie jest zatem niczym zaskakującym, że dzisiaj kicz cieszy się większym powodzeniem niż wystawy kwadratów i sześcianów (bo to takie skojarzenia wywołuje łódzka sztuka, daleka od Matejki czy Wyspiańskiego), koncerty w Manufakturze wygrywają z eksperymentami muzycznymi Bajkonura, a młodzież, przyzwyczajona do amerykańskiej kultury kina, także w teatrze widzi funkcję tyleż artystyczną, co gastronomiczną. I powraca odwieczne pytanie: na ile „sztuka wysoka”, czy też oferta kulturalna instytucji i organizacji, ma kształtować potrzeby i gusta, a na ile na nie odpowiadać. I nawet jeśli instytucje stanowią ostoję kulturalnej, humanistycznej niszy, znającej i rozumiejącej niuanse „awangardy” i „ponowoczesności”, to czy faktycznie kształtują gusta tej grupy, czy też są reakcją na istniejące już pragnienia nowości, oryginalności bądź szokowania?
Łódzkie dziedzictwo ma inne korzenie niż krakowskie czy warszawskie, a ich krótkość wcale nie musi być odczytywana negatywnie. Brak mieszczańskich przyzwyczajeń miał być rekompensowany postępowym odbiorem sztuki. Wszak miało tu być nowocześnie — a jednak zrobiono dużo, by było jak zawsze. Do niedawna muzea kojarzyły się głównie z filcowymi kapciami, ślizganiem się po pastowanych parkietach i przeganianiem spod obrazów. A przecież w zamyśle awangardy sztuka nie powinna być mumifikowana w gablotach i zasuszana na ścianach galerii. Miała być żywa i inspirująca. Obraz olejny to projekt okładki pisma lub tkaniny obiciowej. Rzeźba — inspiracja dla nowego budynku przedszkola lub półki na książki. Twórcy i twórczynie łódzkiej sztuki nie chcieli pogrzebowych konduktów sunących przez sale wystawiennicze. Pierwiastek spontaniczności, bycia razem, działania, wchodzenia w bliski, żywy kontakt, a także rozrywka są wpisane w to dziedzictwo. Nic dziwnego, że energia Nocy Muzeów, czy nawet dizajn Manufaktury są bliższe mieszkańcom i mieszkankom Łodzi.
Noce i dnie
To, że instytucje kultury mogą przeżyć prawdziwe pospolite ruszenie, udowodniły Noce Muzeów. To nie tylko łódzka impreza, ale w naszym mieście ma szczególny wydźwięk. Nikt się tutaj nie spodziewał, że efekt będzie tak spektakularny. Zachwyt nad sukcesem nie wyniósł refleksji ponad to, że lud lubi święta i imprezy. Wyciąganie wniosków ograniczyło się do „powtórzmy to za rok”. Świadczy to o braku badaczy i animatorów kultury, którzy mogliby tę kwestię sprawdzić i wykorzystać jej energię oraz potencjał. Przyczyn takiej atrakcyjności Nocy może być wiele i niekoniecznie mogą je wykazać badania ankietowe, które a) trzeba w ogóle przeprowadzić, b) pokazują raczej, co ludzie zwykli uważać za swój problem z kulturą aniżeli dociekają jego głębszych przyczyn. Przykładowa robocza hipoteza: osoba pracująca osiem godzin w supermarkecie, do czego doliczymy po kilka nadgodzin tygodniowo (do odebrania w cukierkach), po tej pracy ma zero motywacji do udziału w kulturze. Weekend to absolutne minimum, aby się zregenerować. A przecież jest rodzina, przyjaciele, dom do oporządzenia. Przy najlepszych chęciach, elitarnym wykształceniu humanistycznym i minimalnej krajowej, wygra opcja maksymalnego odpoczynku lub rozrywki. Jeśli wydarzenia kulturalne nie są w stanie odpowiedzieć na te problemy i wynikające z nich potrzeby, przegrywają w przedbiegach z ofertą telewizji, pubów, kin czy galerii handlowych. A Noc Muzeów? Wreszcie galerie czynne nie tylko do 18, kiedy jeszcze pracuje się „na kasie”, można spotkać się z ludźmi, są dodatkowe atrakcje, jedzenie, kawiarnie…
Inną sprawą jest cena wizyty w muzeum, która dla coraz większej grupy nie jest problemem, ale — nie dla wszystkich. Na szczęście we czwartki można wejść do łódzkich muzeów za darmo. Ale ręka do góry, kto pracując na etacie ma czas we czwartek między 10.00 a 18.00. Chyba, że kultura jest dla studentów, freelancerów, osób na emeryturze lub urlopie wychowawczym. I nie chodzi o to, czy konkretna pani Maria pracująca na poczcie, czy pan Marian z Rynku Bałuckiego faktycznie pójdą do galerii — ale czy w ogóle mogą, gdyby mieli ochotę. Jednocześnie wiadomo, że kultura cierpi na finansowe niedostatki i bez dotowania (a to jest ciągle przykręcane) lub zarobkowania w inny sposób, nie będzie w stanie przejść na opcję bezpłatną. Wobec tego można albo udawać że problemów nie ma i nic nie zrobić, albo gruntownie przeformułować myślenie o instytucjach kultury. W pierwszym przypadku czeka nas katastrofa, szukanie winnych i powielanie mitu, że kultura musi być nierentowna. Pierwsze do spalenia na stosie będą organizacje pozarządowe, gdyż samorządy chętniej przekazują im pieniądze na działania kulturalne, gdyż są tańsze (nie utrzymują całej administracji) i najczęściej są bardzo wydajne.
Między edukacją kulturalną a odchamianiem
Kształtowanie smaku i postaw kulturalnych to zadanie edukacji kulturalnej, a nie sztuki samej w sobie, która nie powinna zamieniać się w artystyczną demagogię. Moja babcia studiując na ASP w czasach PRL-u dostała zadanie oprowadzić robotnika po wystawie sztuki abstrakcyjnej. Ku własnemu zdumieniu odkryła, że bardzo dobrze się dogaduje z gościem muzeum. Początkowo zdawało jej się, że żywa opowieść o kompozycji i barwach nie będzie interesująca dla pracownika fizycznego, który przecież też pojawił się w tym miejscu z powodów politycznych. Tymczasem było inaczej, sztuka łódzkiej awangardy bardzo się panu spodobała. Co najważniejsze, młoda dziewczyna spowodowała, że jej rozmówca zrozumiał i zaakceptował sztukę, która nie da się ocenić w kategoriach „piękno-prawda-dobro”. Nie chodzi tu o argument za przymusowym wysyłaniem robotników do galerii, bo to historia minionej epoki, ale o pokazanie, że przy dobrej woli, otwartości i umiejętnościach nauczania, edukacja tworzy wspólną przestrzeń dla różnych uczestników kultury.
A jak wygląda nauczanie w szkole? Edukacja formalna przeżywa histerię testów i uczenia się pod klucz, więc hasło „Słowacki wielkim poetą był” jest jak najbardziej adekwatne. Szkoła uczy dogmatów i odtwarzania cudzych opinii. To nie tylko ogranicza rozumienie kultury, ale przede wszystkim zniechęca. Przykładowo, poezja najczęściej kojarzy się z powojenną traumą albo romantyczną krwią i blizną. Podczas nauki nie uwypukla się tych wątków, które odwołują się do podobnych doświadczeń u współczesnych czytelników. Nie omawia się sprośnych fraszek Kochanowskiego, pomnika polskiej literatury, czy frywolnych dramatów Fredry. Ironiczne czy rewolucyjne wiersze Tuwima przegrają z utworami budującymi narodową, powstańczą tożsamość.
Ostatnio polityka rodzimych instytucji odnośnie prezentowania kultury oraz edukowania o niej diametralnie się zmieniają, wystarczy przyjrzeć się koncepcji i ofercie ms2. Pionierami w tej dziedzinie są organizacje pozarządowe, w przestrzeniach obywatelskich kultura spontanicznego i radosnego uczestnictwa oraz eksperymentowania ze sztuką są realizowane od lat. Można tu wspomnieć wystawę Stowarzyszenia Sztuk-Pol, organizowaną w stróżówce łódzkich browarów, której wernisażowi towarzyszyła degustacja piwa firmy-gospodarza. Wydarzenie przyciągnęło nie tylko zainteresowanych wystawą studentów, wykładowców i innych „ludzi sztuki”, lecz także okolicznych mieszkańców. Przyciągnął ich browar? Tak, ale była to także okazja do spotkania, rozmowy, zdarzenia mało prawdopodobnego w innych okolicznościach.
Pojawia się pytanie, czy na potrzeby kulturalne, które nie pasują do obrazka „chodzimy i cmokamy nad sztuką”, należy się obrażać. Czy odbiorcą sztuki musi być osoba mówiąca o niej w kategoriach „dyskursu”, „postkolonializmu” czy „ponowoczesności”. A jeśli tak — bo to naprawdę świetne pojęcia, choć niejasne w szerokim odbiorze — to czy nie można pomyśleć o tym, jak poprowadzić przez taki świat osoby, które do jej odbioru przygotowała polska szkoła. Czyli „wyjścia do muzeum” trochę za karę, trochę w imię ojczyzny, nie dotykając, na paluszkach, w filcowych papuciach.
Na zdjęciu: Instalacja „Turecka ciężarówka” z 1995 r. przed wejściem do ms2, część wystawy “Zajścia, zdarzenia, okoliczności, przypadki, sytuacje” Hüseyina Bahri Alptekina; fot. Anna Jurek.