Poeta, którego będzie brakować
24 października przegrał walkę z rakiem Zdzisław Jaskuła, poeta, tłumacz, reżyser i dyrektor Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka. Pożegnaliśmy go 2 listopada na cmentarzu komunalnym Doły. Gdyby nie ten pogrzeb, pewnie nie odważyłabym się napisać tekstu o nim, ale czasem nawet w smutnych okolicznościach zdarzają się rzeczy magiczne. I taki właśnie był pogrzeb „poety z ulicy Wschodniej”.
Nie wiem, czy kiedykolwiek mieszkał w Łodzi dyrektor teatru, który tak kochał swoje miasto i wyczuwał jego puls. A do tego lubił łodzian. Na tyle lubił, że pewnie zaprosiłby Bogusława Lindę na deski Teatru Nowego, żeby na scenie porozmawiać z nim o „mieście meneli”, tak jak zapraszał gości na spotkania literackie czy do bufetu filozoficznego. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by znalazł się drugi taki dyrektor w historii Łodzi – i nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny patosu.
Kiedy pierwszy raz przeczytałam zbiór esejów „Kochaj i rób” Kingi Dunin, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu przy jej słowach:
Teatry studenckie, (…) wiły się po podłodze, wyły, zapalały świeczki, gasiły świeczki, nie wiadomo w jakiej sprawie. Psychoterapia zaczynała być modna. Jedną z osób z łódzkiej opozycji, z którą najbardziej się zaprzyjaźniłam, był Zdzisiek Jaskuła. Poznałam go na spotkaniu z niejaką Mahalakszmi, która opowiadała o naukach jakiegoś…Mahawisznu (śmiech), nie, nie wiem. W każdym razie snuła jakąś ogólną ideologię New Age. To było spotkanie w Pabianicach, spóźniliśmy się na ostatni tramwaj i wracaliśmy do Łodzi na piechotę, i w ten sposób zaprzyjaźniliśmy się na całe życie. Zdzisiek był ściśle związany z łódzką opozycją, ale spotkałam go na spotkaniu z Mahalakszmi czy kimś takim.
Mniej więcej 30 lat później poznałam Zdzisława Jaskułę przy okazji festiwalu literackiego „Literatura: miasto otwarte”, który współorganizowałam. Wszedł do pubu „Szafa”, gdzie trwały przygotowania do slamu poetyckiego [turnieju poetów w systemie pucharowym] i powiedział po prostu: Zdzisiek jestem, słyszałem, że wieczorem poeci będą tu czytać swoje wiersze. Nie wiem, czy zdążę, ale postaram się wpaść. Po czym wyszedł. Towarzystwo zdębiało. Był już wtedy dyrektorem Teatru Nowego. Dwa tygodnie później przemierzaliśmy razem korytarze teatru, żeby na „gwałtu rety” znaleźć salę dla panelu reportażystów, których wraz z Krytyką Polityczną zaprosiliśmy do Łodzi. Myślę, że takie drobiazgi pokazują, jakim był człowiekiem. Oryginalnym i szalonym, jeśli szaleństwo dotyczyło kultury, otwartym na innych i bardzo pomocnym. Wśród znajomych utarło się sympatyczne powiedzenie: No, to zadzwońmy do Zdziśka! Bo rzeczywiście, kiedy przygotowując projekty literackie czy obchody Rewolucji 1905 roku potrzebowaliśmy tego, o co w organizacji pozarządowej najtrudniej – zaplecza technicznego, nagłośnienia, a czasem po prostu miejsca na spotkanie – on nie tylko nie odmawiał, ale jeśli działanie go zainteresowało, z chęcią włączał w nie swoje pomysły. To jemu zawdzięczamy ostateczną wersję hasła: Żyjesz w mieście rewolucji!, które towarzyszy od 2014 roku obchodom Rewolucji 1905 w Łodzi, i które dziś możemy oglądać na muralu przy ul. Rewolucji 58. Zresztą, zrobienie dużego, plenerowego spektaklu, poświęconego zapomnianym losom naszych pradziadków z fabryk, którzy walczyli o trochę lepszy los na łódzkich barykadach w 1905 roku, było jego marzeniem. Niestety, niespełnionym.
Udała się jednak inna opowieść z Łodzią w tle – spektakl „Hotel Savoy” w reżyserii Michała Zadary, na podstawie powieści Józefa Rotha z 1924 roku. Przedstawienie, w którym pełen gości hotel przy Traugutta zagrał główną rolę: od strychu po windę, od pokoju hotelowego przez korytarze po zewnętrzne podwórko. Z akustycznym podkładem piosenek Rolling Stones i genialnym finałem na saksofonie. Premiera „Hotelu Savoy” miała w sobie magię, której od tamtego czasu nie widziałam w żadnym łódzkim spektaklu (wybaczcie mi panowie reżyserzy i dyrektorzy, wszystko jeszcze przed Wami!). W rok po zamknięciu Dworca Fabrycznego, z drewnianego strychu hotelu Savoy patrzyło się przez okno na opuszczone tory kolejowe, słuchając tekstu o oczekiwaniu na przyjazd bogatego Amerykanina, który wreszcie zmieni los mieszkańców całego miasta. Wydawało się, że Roth napisał ten tekst właśnie dla tej chwili, dla tego tu i teraz, kiedy teatr zderza się z rzeczywistością…
Dyrektor też to chyba czuł. Tym bardziej, że wiele jego projektów rozbijało się o proste braki finansowe i batalie urzędowe. Pamiętam, z jakim uporem walczył o to, aby miasto przegłosowało wreszcie i zabezpieczyło finansowo Nagrodę Literacką Miasta Łodzi im. Juliana Tuwima. Kiedy w czasie krótkiej pracy w Gazecie Wyborczej napisałam o tym tekst, natychmiast oddzwonił, żeby porozmawiać i nie była to wesoła rozmowa. Po dziś dzień nagroda im. Tuwima nie jest nagrodą przyznawaną oficjalnie przez miasto, choć jej istnienie zawdzięczamy właśnie temu, że „wychodził” ją Zdzisław Jaskuła (z pomocą Andrzeja Strąka). Rozmawialiśmy długo po pierwszej gali wręczenia nagrody, którą to uroczystość sam wyreżyserował. Przy kolejnych warto pamiętać o roli Jaskuły i chuchać na tę nagrodę jak na szklane jajko! Nie wolno stłuc czyjegoś marzenia…
Skoro zresztą o chodzeniu była mowa, Jaskuła nie pasował kompletnie do wizji nobliwego dyrektora z opozycyjną przeszłością.
Właściwie od zawsze chodził po Łodzi pieszo. Mieszkał na Wschodniej i mówił, że zła renoma ulicy jest mocno przesadzona. Czasem spotykało się go przypadkiem w pubie lub w ogródku kawiarni. Zapraszał, żeby się przysiąść. Rozmowy z nim były cudowną mieszanką humoru, surrealizmu, planów na przyszłość i literatury pod wieloma postaciami. Potrafił opowiedzieć dowcip, a chwilę później zastanawiać się nad wiernością przekładu.
Choć w ostatnich latach nie pisał już wierszy, potrafił wytknąć poecie recytującemu swój tekst błędy w metrum. Umiał być jadowity, ale był w tym wdzięk i genialne poczucie humoru. Kiedy w konkursie na łódzki reportaż o tematyce miejskiej jury przegłosowało, że jego ulubiony tekst „Emerytura w rytmie disco” zdobędzie trzecie, a nie pierwsze miejsce, przyznał mu nagrodę specjalną. Bo sam chciałbym taką emeryturę mieć i chodzić na potańcówki – motywował. Kiedy czytam teksty, którymi żegnają go dziennikarze, nie chce mi się wierzyć, że skończył 63 lata. Dla wszystkich, którzy go znali, był co najwyżej 30-latkiem z długimi włosami, w kolorowych spodniach, z mnóstwem pomysłów.
Gdyby przeczytał swój biogram, wrzucony przez kogoś w dobrej wierze do Wikipedii, pewnie uśmiechnąłby się pod nosem i powiedział: No, nie róbmy ze mnie jednak powstańca i kombatanta. Zresztą, taką też zasadę przyjmował za motto swojego życia – pracował z młodymi i ściągał ich do teatru wierząc, że mogą dać z siebie to, co najlepsze: chęci, pasję i bezkompromisowość.
Gdyby nie on w Nowym, nigdy nie pojawiłyby się na scenie teksty Doroty Masłowskiej (którą usiłował ściągnąć do Łodzi), ani pomysły Michała Kmiecika. Nie byłoby tematów wciąż jeszcze w Polsce kontrowersyjnych i rozumianych na opak, jak projekt „Awangarda i socrealizm”, który powstał dla przypomnienia początków Teatru Nowego w 1949 roku. Nie śledzilibyśmy kontekstualnego przetworzenia nawiązań do socrealizmu („Brygada Szlifierza Karhana”, „Kobro”). Nie byłoby też cyklu łódzkiego – spektakli wprawdzie dość nierównych, ale mierzących się wreszcie z tematyką lokalną – mitem Łodzi jako miasta złego („Kokolobolo”) czy miasta kreatywnego („Klajster”). Szkoda, że dyrektor nie zobaczy już z widowni swojego teatru adaptacji wielkiej łódzkiej narracji, czyli „Ziemi obiecanej” w reżyserii Remigiusza Brzyka (premiera 4 grudnia).
Pogrzeb Zdzisława Jaskuły na cmentarzu Doły zgromadził tłumy: od oficjeli po sąsiadów, od animatorów kultury po muzyków i poetów. Większość z nas przyszła pożegnać swojego Zdzisława – człowieka, z którym rozmawialiśmy, pracowaliśmy, piliśmy przy kawiarnianym stoliku.
Dwa lata temu pojechałam 1 listopada do Wrocławia, na grób Rafała Wojaczka. Ostatniego, a może jedynego polskiego poety wyklętego. Wciąż naprawdę wyklętego, skoro nadal czytają go licealiści. Grób Wojaczka przypomina 1 listopada grób Jima Morrisona na Pere-Lachaise – outsiderzy i poeci przychodzą z nim załatwić swoje sprawy, stawiają świeczki, grają na gitarze, deklamują, piją wódkę „stukając się” z nagrobkiem, rozmawiają. Tłukłam się do Wrocławia przeraźliwie pustym pociągiem trochę z ciekawości, a trochę dlatego, żeby mieć jakieś tło do reportażu o młodym łódzkim poecie. Reportaż nie powstał, ale wieczór na cmentarzu św. Wawrzyńca zostanie we mnie na długo. Grób Rafała Wojaczka to ostatnie miejsce w Polsce, gdzie obchodzi się dziady. Przyszedł na nie i katolicki ksiądz, i wykładowcy akademiccy, zbuntowane dzieciaki w wersji „no future” i świeżo upieczeni aktorzy od Bogusława Kierca. Była wódka, wiersze i nocne Polaków rozmowy przy zniczach. I było nam z tym dobrze.
Myślę, że Zdzisławowi Jaskule spodobałyby się takie odwiedziny. Pisał przecież: Ci którzy nie pożegnali się ze mną niech wpadną do mnie jutro kiedy już trochę ochłonę
Nawiedzajcie mnie zresztą przyjaciele i – jeśli to możliwe – kupcie mi budzik aby o świcie nie omijała mnie jasność”.
Przychodźmy. I po prostu róbmy dobrą kulturę, a zwłaszcza literaturę. W Łodzi.
You must be logged in to post a comment.