Podanie w sprawie

Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy wyżyć się w temacie, czy nie. No bo wydawało mi się przez moment, że idzie na lepsze. Że może jednak nie jest tak źle, a przynajmniej rozwojowo jest na tyle, że nie warto. Że należałoby chwalić za zmianę, niźli wyżywać się za zmiany powolność… A potem zestaw urzędników udowodnił mi, że rubryka „adres do korespondencji” jest po to, by wiadomo było, że pod adresem zameldowania poczty nie odbieram, ale że ową pocztę i tak należy tam wysłać. I jadę na miasta koniec drugi i odbieram list polecony, co z jego treści wynika, że „tak”. I jest to najdłuższe „tak”, jakie kiedykolwiek miałem przyjemność czytać: „Powołując się na ustawę o numerze takim i takim, uprzejmie informujemy, że powołanie się na ową ustawę jest ustawowo uzasadnione ze względu na fakt zmiany w ustawie z dziewięćdziesiątego czwartego roku…” I zanim ja docieram do końca, do mnie dociera, że nie wiem. Stoję bezradny pod pocztą z trzema kartkami, których analiza wraca mnie jakoś automatycznie na studia – na takie zajęcia, co to byłyby połączeniem logiki, prawa, matematyki i jakiejś ciężkiej odmiany postmodernistycznej filozofii. Nie, nie poczty się czepiam. Czepiam się nadawców tego cholernego listu – mam ja wrażenie, że urzędy wszystkie po kolei edukują swoich pracowników za pomocą Paragrafu 22. Gorzej. Ktoś tam na górze nie dość, że lubował się w prozie Paulo Coelho, to jeszcze stwierdził, że sam nim będzie – Coelho urzędu polskiego. „Jeżeli czegoś bardzo chcesz, cały świat sprzyja Twojemu działaniu”? Nie, nie. Jeżeli czegoś bardzo chcesz, wypełnij druk ZW-14 i oświadczenie woli chcenia. I co? Jak to co? Do kasy…, by wnieść opłatę. I tak się może wydawać, że to już. Że po czternastu dniach pojedziesz na pocztę na końcu miasta, na którym bywasz na święta co najwyżej i na pierwszego listopada na obiad w domu rodzinnym. A tu trzynastego dnia dzwoni kobita z okienka i informuje głosem nawiązującym nieco do Tego – czytającego nazwy kolejnych przystanków – że błąd. Bo do formularza ZW-14 jest załącznik A-7, do którego potrzebny jest dokument, najlepiej potwierdzony notarialnie… Historia kończy się tym, że oświadczenie woli, że się chce, przestaje być w mocy. Bo już się nie chce – szkolenie z Paragrafu 22 znów okazało się być efektywne. Skąd we mnie tyle złości na zestaw formularzy i procedur, które udowadniają mi, że jeżeli nawet się da, to niewiele chceniu sprzyja i że nawet jak się chce, to nie do końca można? Bo ja wiem, że można – tylko oświadczenia woli potrzebne byłyby z dwóch stron tej jakiejś sztucznie wybudowanej barykady.
Miałem ostatnio przyjemność chcieć. I to jeszcze nie tak, że samemu – samemu mi się na ogół jednak nie chce walczyć z jakże popularną wśród teoretyków spisku kategorią „systemu”. No banał – ktoś dostał pieniądze na obiekt i tak się ucieszył, że pomyślał, że fajnie będzie poinformować, skąd te pieniądze. A że pieniądze były z urzędu, poprosił mnie, żebym się w jego imieniu z tymże urzędem skontaktował i poprosił o logotyp. No, żeby można było urząd pochwalić, że pieniądze dał. Napisałem. Tydzień ciszy, tydzień spokoju. Po tygodniu, zamiast dostać trzy strony pisma, że „tak”, dostaję zapytanie: „kto pyta?”. No więc pismo do pisma, że projekt taki i taki finansowany z urzędu, że człowiek odpowiedzialny za projekt, to człowiek odpowiedzialny w ogóle i nic złego z logiem, na które zgłasza zapotrzebowanie, nie uczyni. Siedem dni spokoju. Siedem dni czekania na paczkę z plikiem komputerowym, co to nie zajmuje zbyt dużo, co ją można wysłać mailem i zapomnieć. Po siedmiu dniach się okazuje, że nie można dostać pliku z logiem, bo logo będzie na tablicy, to po co jeszcze logo na obiekcie? Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zestawi korespondencję z ubiegłego wieku z tą z wieku obecnego, uzna, że romantyzm zdechł gdzieś dawno – prowadzenie rozmów za sprawą słowa pisanego prowadzi maszyna od gadania w autobusach. Uczucia i grzeczności natomiast ktoś zapisał w postaci cyferek i ustaw.
Reasumując, tablicy nie ma do dzisiaj w miejscu, gdzie miała stanąć. Logo udało się wywalczyć… prawie. Bo jest zgoda. To z tą zgodą teraz należy udać się do wydziału innego, który dysponuje plikiem graficznym odpowiednim i plik ów uzyskać. I co? Pierwsze pytanie w wydziale kolejnym brzmi: „a po co to komu?” – wszystko od początku! Ja nie wiem, może ten plik nie istnieje? Może my trenujemy już wprowadzanie szumu komunikacyjnego i działania antymotywacyjne, by zmylić szpiegów ze Wschodu? Albo wyłonić jednostki najbardziej odporne i je zaprosić na szkolenia z Paragrafu 22? Żeby nie zadawały więcej pytań. Swoją sagę zakończyłem na trzecim z rzędu takim samym pytaniu trzeciego z rzędu przedstawiciela trzeciej z rzędu komórki merytorycznej Urzędu Miasta Łodzi. Loga na obiekcie nie ma. Jest tablica. Znaczy, jest obiecana.
Uwaga! Uprzejmie informuję, że jest sposób. Znalazłem ja metodę na panią w okienku, wiem, co zrobić, by obejść barykadę i – trzymając się za ręce – osiągnąć sukces w postaci trzech stron pisma znaczących tyle, co trzy litery. Wchodzisz do budynku z czerwoną tabliczką, włócząc po linoleum nogami. Bo przecież wiesz, że się nie da. Że jeżeli się da, to zanim się uda, minie tyle czasu, że właściwie Ci nie zależy. I gdy podejdziesz do okienka, powtarzając poprzednie zdanie niby mantrę, i zaczniesz w odpowiedni sposób, nagle wszystko się zmienia. Jak zacząć? „Szanowny Panie urzędniku/miła Pani urzędniczko… ja wiem. Ja wiem, że się nie da…” Hyc! Jak to się nie da?! Ja nie zrobię?! Ot, taka polsko-urzędnicza mentalność.