Miasto to nie jest suma egoizmów
Miasto to przede wszystkim ludzie. Bez nich wielkie inwestycje, budynki, trasy, parki – nie mają sensu. O tej perspektywie często zapominają władze samorządowe, zapatrzone w budowę wielkich i kosztownych wizytówek, z których sami mieszkańcy rzadko korzystają.
„Idę na pole” – mówi się w Krakowie wychodząc z domu. Mieszkańcy byłej Galicji podśmiewają się z tego swojego regionalizmu mówiąc, że wskazuje on na właściwy kierunek: z dworu na pole. Krakus zatem symbolicznie mieszka we dworze. Reszta Polski „wychodzi na dwór” lub „idzie do miasta”, nawet jeśli mieszka w samym jego centrum. Te na pozór nic nie znaczące wyrażenia mówią wiele o naszym postrzeganiu przestrzeni, w której żyjemy.
W zachodniej Europie miasta były od stuleci centralnym ośrodkiem kultury i cywilizacji. Często – jak we Włoszech – funkcjonowały samodzielnie na długo przed pojawieniem się u progu XIX wieku idei nowoczesnego państwa. W Polsce ośrodki miejskie oczywiście również istniały, ale ich rola była podrzędna wobec gospodarki opartej głównie na rolnictwie. Zamiast nowoczesnych miast mieliśmy folwarki i szlacheckie dwory, a cieniutka warstwa mieszczaństwa nie miała szansy jak na Zachodzie odegrać dominującej roli w kształtowaniu polskiej kultury czy obyczaju.
Łódź o tyle wyłamuje się z tego obrazu, że od początku była dzieckiem rewolucji przemysłowej, co czyniło ją bardziej podobną do ówczesnego Manchesteru niż Warszawy czy Poznania. Owszem, drapieżny młody kapitalizm miał tu swoje liczne konsekwencje, ale krótki okres gwałtownego rozwoju nie dał nam szansy na wytworzenie tego, co potocznie nazywa się tradycyjną kulturą miejską.
Chodząc po wąskich uliczkach średniowiecznych miasteczek takich jak Siena, spacerując szerokimi bulwarami starych metropolii, jak Paryż czy Mediolan, które w ciągu swojego długiego życia przeżyły wielkie przebudowy, ma się wrażenie, że wiele wieków życia „na kupie”, tuż obok siebie, pozostawiło w mieszkańcach nawyk bezkonfliktowego współdzielenia przestrzeni. W historycznych miastach jest jej tak mało, że trudno nam, nawykłym do szerokich ulic, zrozumieć, jak ludzie radzą sobie w takim miejscu.
Tymczasem miasto to pole negocjacji. Pole, w którym trzeba się posunąć i zrobić miejsce innym. Im starsza kultura miejska, tym silniejsze piętno wyciska na swoich użytkownikach. Konieczność urządzenia przestrzeni tak, żeby dawała jak najwięcej prywatności i wygody przy jednoczesnym dużym zagęszczeniu, wymusza współpracę i ustępstwa. Nie parkuje się samochodu zajmując dwa miejsca, nie urządza się głośnych imprez w nocy, nie zanieczyszcza się przestrzeni nachalną reklamą. Wiadomo, że lepiej uważać na spokój sąsiadów, bo każdy wyskok może skończyć się konfliktem, a to oznacza gorszą jakość naszego życia i zmarnowany czas.
Być może właśnie z powodu słabej historycznej roli miast w Polsce są one raczej polem wiecznego sporu niż ugody. Można mieć wrażenie, że niektórzy chcą wyrwać dla siebie z miasta co się da, nie licząc się z innymi. Ład i estetyka? Przecież tę kamienicę doskonale umai nielegalna szmata reklamowa, na której wypromuję mój wspaniały interes. Wspólna przestrzeń? Lepiej wygrodzić swój kawałeczek dla siebie i pod modernistycznym blokiem zrobić sobie kwietnik ogrodzony szpetną drewnianym parkanem z Castoramy. Trawnik? Doskonałe miejsce, żeby postawić samochód. Historyczne otoczenie? Przecież mój teren jest prywatny, a jak prywatny, to wolność Tomku, postawię sobie gmach na miarę wielkości swojego ego. Niech wszyscy widzą, że mnie stać.
Brzydota i nieład to nie jedyna bolączka polskich miast. Ale najbardziej dostrzegalna. I choćby władze wyłaziły ze skóry, choćby wkładały miliony w poprawianie sytuacji, to ograniczeń prawnych przeskoczyć nie mogą. Im silniejszy przeciwnik, tym więcej mu wolno. W ten sposób dochodzi do absurdów. Właścicielowi kolosalnej nielegalnej płachty reklamowej w centrum opłaca się ponieść nawet najwyższą urzędowo przewidzianą karę, bo zysk wielokrotnie ją przewyższa. Na pytanie o pierwsze skojarzenie z miastem uzyskamy różne odpowiedzi. Dziecko narysuje budynki i samochody, architektka będzie widziała osie widokowe i różnie zaprojektowane przestrzenie, urbanista pomyśli o funkcjach, jak mieszkania, tereny przemysłowe, handel. Kierowca powie głównie o układzie dróg, kartograf czy planistka zobaczą je jako mapę. Władze i radni miasto postrzegają przez pryzmat budżetu. Pies, gdyby umiał mówić, też wiele ciekawego ze swojej perspektywy miałby nam o nim do powiedzenia. Te wszystkie elementy są ważne, ale służą jednemu: ułatwianiu życia wszystkim mieszkańcom i mieszkankom.
Bo miasto to przede wszystkim ludzie. Bez nich wielkie inwestycje, budynki, trasy, parki – nie mają sensu. O tej perspektywie często zapominają władze samorządowe, zapatrzone w budowę wielkich i kosztownych wizytówek, z których sami mieszkańcy rzadko korzystają. To zapewnia wyborczy sukces, ale jakości codziennego życia w mieście nie poprawia. Skutek jest taki, że coraz więcej ludzi ucieka z centrów na peryferie, co generuje znaczne koszty. Trzeba im zapewnić szkoły, drogi, infrastrukturę. Ceną są gigantyczne korki na wylotówkach i godziny zmarnowanego czasu.
Badania nad przyczynami ucieczki z centrów, które w zachodniej Europie prowadzi się od ponad trzydziestu lat, pokazują, że miasto to przede wszystkim codzienność. Nie galeria handlowa, ale tani warzywniak niedaleko domu lub targ w okolicy. Nie wieżowce, a dostępne blisko dobre szkoły, place zabaw i przestrzeń przyjazna wychowaniu dzieci. Nie wystawne granitowe chodniki, a zieleń i miejsce do spacerów, może być nawet dziko zarośnięty skwerek między domami lub zielone podwórko. Zamiast kosztownego monitoringu w wielu miejscach bezpieczeństwo poprawiają proste zabiegi, jak postawienie większej ilości latarni czy odpowiednie kształtowanie przestrzeni. Wielkie centrum festiwalowe, służące raz na rok niewielkiej grupie przyjezdnych? Nie, o dobrej ocenie jakości życia decyduje raczej to, że miasto zapewnia seniorom czy młodzieży codzienny bezpłatny dostęp do drobnych wydarzeń kulturalnych. Stadion? A może jednak lepiej wydać te miliony na tanie baseny i otwarte boiska.
O to wszystko walczą w Polsce liczne ruchy miejskie. Kto je tworzy? Najczęściej ci, którym polska wizja miasta lekceważącego mieszkańców jakoś dopiekła. Ktoś sprzeciwił się likwidacji parku, kogoś denerwuje reklamowy chaos, komuś pod oknem władowano wielopasmową trasę, choć miała być zwykła ulica. Setki aktywistek i aktywistów skupionych w różnych organizacjach czy komitetach prowadzą żmudną pracę nad polepszaniem życia w swoich metropoliach. Mają dużo roboty: trzeba tłumaczyć, co to dobro wspólne, edukować dziennikarzy i władze, zabiegać o społeczne poparcie, robić akcje, pisać pisma.
To nierzadko za mało, bo tak jak samorządy, aktywiści są często bezradni wobec złego prawa. Dlatego od kilku lat ruchy miejskie zrzeszają się na poziomie ogólnopolskim, by starać się o lepsze rozwiązania ustawowe. Problem w tym, że Sejm i rząd są dokładną ilustracją tezy, że Polacy nie rozwinęli kultury miejskiej. Mamy Ministerstwo Rolnictwa i wiele parlamentarzystów skupionych na losie wsi, natomiast liczne problemy polskich metropolii nie znajdują w najwyższych gabinetach zrozumienia. Jeden mało aktywny zespół lobbujący w ich sprawie wiosny nie czyni. A roboty jest sporo, bo żeby coś w miastach poprawić, trzeba przekopać i uchwalić wiele aktów: od prawa budowlanego, przez prawo zamówień publicznych, aż do ustaw rewitalizacyjnej i reprywatyzacyjnej. Sam problem reklamy zewnętrznej to konieczność zmian w co najmniej czterech ustawach.
Niedługo rozpoczyna się maraton wyborczy. Warto pytać przyszłych samorządowców o to, czym jest dla nich miasto. Kandydatki i kandydatów do parlamentu można pomęczyć trudnymi pytaniami, co mają zamiar zrobić dla stanowienia lepszego prawa. Przede wszystkim jednak miasto to my sami. To nie suma egoizmów, a cicha, nieformalna wspólnota. Pomimo wszystkich przeszkód w dużym stopniu o jego kształcie decydujemy my sami. Nawet jeśli jedyne co robimy, to szanowanie spokoju sąsiada.
Na zdjęciu: Łódzkie Śródmieście. Fot. Joanna Tarnowska