Łodzią przez Polskę

No przecież jakby mogło być inaczej? Jest ciepło, e-maili przychodzi jakoś mniej niż zwykle, uczniowie z czwartego liceum nie odwiedzają rano mojej bramy w opcji kawa plus papieros… znaczy, że należy wykorzystać okazję i udać się na wakacje, gdzieś nieco dalej niż do parku na Zdrowiu czy do Arturówka. Nie mogło być inaczej – hyc, kilka ciuchów w sakwę, sakwa na bagażnik, w pakiecie jeszcze namiot. Ot, tak postanowiłem zwiedzić Polskę za sprawą roweru i mapy w telefonie. Przez dwa tygodnie gapiłem się znad kierownicy na urocze, sielskie widoczki typu „pole, las, jezioro”. Przez czternaście dni miałem przyjemność wchodzić w interakcje z autochtonami spod GS-ów, z mieszkańcami i mieszkankami PGR-ów, zespołami sprzątaczek, kasjerów i ochroniarzy niezbyt ambitnie obsługujących poszczególne pola namiotowe. To w sumie zupełnie doskonałe, ile można znaleźć analogii między polem namiotowym „pośrodku niczego” a miastem – mamy sklepy, gdzie wszystko kosztuje złotych pięć? Czernica ma Panią, która za wszystko także pięć rzeczonych sobie liczy – siedzi ona wesoło z radiem, przepraszam radyjkiem (jakaś taka gwara dziwna) i nie przerywając produkcji papierosów metodą maszynkową informuje: osoba pięć, namiot pięć, prysznic pięć… najnudniejsze bingo na świecie. We wsi Łankiejmy dowiedziałem się także, że „u nas na wsi w letniej porze wyszczać można się na dworze”. Też mi nowość! Nie tylko na wsi i nie tylko w letniej, jak może sugerować zapach niektórych miejskich zakamarków. Generalnie Polska w moich oczach podzieliła się na dwie w gruncie rzeczy grupy społeczne: jedną stanowi wspomniany już autochton, tubylec mówiąc urokliwiej, drugą natomiast określiłbym mianem „turysty”. Jak odróżnić jednych od drugich? Ci drudzy, to tacy, którzy przyjeżdżają do Krynicy Morskiej, Gdańska, Giżycka, Kętrzyna, Augustowa i swoje kroki kierują tam, gdzie znaleźć mogą powiew ich miejskiego jak mniemam, codziennego życia – do budki z regionalnym produktem typu Kebab. Chyba, że akurat znajdzie się w lokalizacji „Chiński outlet” – tam zawsze można nabyć souvenir, który będzie się kojarzył z polskim morzem, jeziorem czy tam lasem jakimś na przykład. Tubylec natomiast do przybytków o tym profilu nie chadza – zadowolony z tego, gdzie jest i jak jest, częstuje najlepszym na świecie bimbrem, raczy polską gościnnością, z której nieskorzystanie grozi strzałem ze sztachety z łuszczącą się zieloną farbą. „Skąd jedzie?” – pytanie przy kolejnych kieliszkach gościnności padało dość często. Dość często tak śpiewnie, że z automatu chciałoby się powiedzieć „jestem na tak” – tak na modłę programów muzycznych dla młodych ambitnych. „Z Łodzi” – odpowiadałem uprzejmie wiedząc, że zaraz się zacznie. „Łomatko i córko też, bo ta Łódź to taka smutna, kiedyś byłem, to już bym nie chciał, rozumiesz”. No właśnie. W sumie nie „rozumim”. Jadę sobie tam, gdzie kościół i sklep wyznacza centrum wsi. Wszystko stoi pośrodku niczego. A to „nic” jest piękne – jest niepowtarzalne, unikalne i w ogóle, w ogóle. Co nie zmienia faktu, że za cholerę nie wiem, jak niby mam porównać pole złotej pszenicy do miejskich kamienic. Jakoś nie umiem zestawić szpaleru drzew przy drodze o zarwanym poboczu do zestawu latarni, ławek i ogródków przy restauracjach. No jak? No więc grzecznie tłumaczę, że nie jest źle – że interesująco, że potrafi być pięknie – tylko zamiast stawać się tym turystą i leźć do budki z kebabem, trza by się zagłębić bardziej nieco – dowiedzieć się czegoś, popytać autochtonów tych łódzkich, tych takich, co wiedzą i nie przyrżną sztachetą, bo niby skąd sztachetę znaleźć. Ja wiem, że gdy się ma punkty dwa kontrolne we wsi, to wieś turystów nie przyciąga. Rozumiem też, że gdy ze wsi się jedzie do Łodzi i staje się turystą takim, jakiego ja sobie we łbie ułożyłem, to Łódź najciekawsza nie jest. Bo w porównaniu do miast, w których byłem, budek jest mało. No i kebab jednak bywa lepszy. „No, ale taki Gdańsk, to na przykład jest piękny” – pada argument. I trudno się z nim w sumie nie zgodzić. Gdańsk jest piękny, bo jest miastem turystycznym. W tej klasyfikacji Łódź bardziej zbliżona jest do tej wsi spokojnej, wsi wesołej. Trza przyjechać, wleźć pomiędzy budynków zestaw, przyjrzeć się ludziom… i zachwycić się brakiem przestrzeni tak samo, jak nadmiarem owej zachwycałem się ja, będąc przez dwa tygodnie na urlopie. Że brudno? Że zniszczone, niewyremontowane? Nie przekonuje mnie tym argumentem tubylec, którego sztacheta dawno już nie jest zielona. I dawno już nie jest sztachetą, bo od płotu odpadła wiek temu.
Wróciłem do Łodzi. Stęskniłem się za tramwajami. Jadąc Pomorską śmichałem się jak głupi, gdy bolid o kształcie batona mijał mnie majestatycznie i szumnie. Nie wiem, czy kogoś przekonałem, że Łódź to jednak nie taki dramat jak go malują. Jeżeli tak, jest spora szansa, że wpadnie do nas parę osób, które będą chciały wrócić. Ja chciałem. Tak jak teraz chętnie wróciłbym na urlop.