Lawina ruszyła

W debatach nad stanem edukacji najwięcej miejsca poświęcane jest tradycyjnie najwcześniejszym etapom kształcenia. Stosunkowo niewiele mówi się o szkolnictwie wyższym, a jeśli już to się dzieje – debata zwykle tonie w rytualnych sporach, z których nie za wiele wynika. Zbliżający się wielkimi krokami nowy rok akademicki, to dobry moment na wzięcie edukacji wyższej na warsztat. Zwłaszcza że wiele wskazuje na to, że może być to rok istotnych zmian.
Do tej pory temat edukacji wyższej przebijał się do centrum debaty publicznej w kilku przypadkach. Na przykład wtedy, gdy próbowano udowadniać sukces polskiego modelu transformacji ustrojowej poprzez odwoływanie się do rosnących wskaźników osób uzyskujących wykształcenie wyższe. Nieliczni zwracali uwagę, że w hurraoptymistycznie przyjmowanych statystykach tkwi chochlik, bo wiele osób kończących studia pobierało edukację gorszej jakości, często jeszcze drogo za to płacąc.
Często też o edukacji wyższej słyszeliśmy w lamentacyjnych komentarzach dotyczących obniżania się poziomu studiów, upadku kultury studiowania i końcu tradycyjnie rozumianej akademii. Z głosami tymi można by się zgodzić, gdyby nie to, że wiele z nich zwracało uwagę, że obniżenie poziomu studentów jest pochodną deficytów wcześniejszych etapów kształcenia, natomiast nie ma w tym winy samych uczelni wyższych (a przynajmniej, że wina ta nie ma pierwszorzędnego znaczenia). W tym sposobie rozumowania dostrzec można było pewien fatalizm – przekonanie o tym, że osoby przychodzące na studia są słabe, ponieważ edukacja podstawowa, gimnazjalna i ponadgimnazjalna była wadliwa i na etapie kształcenia wyższego nie za wiele da się poprawić. Często też pobrzmiewały w tych komentarzach elitarystyczne tony, zwracające uwagę, że na studia trafiają osoby, które edukację powinny zakończyć na etapie średnim. Znów raczej nieliczni podnosili, że nie chodziłoby tu o segregowanie uczniów na lepszych, którzy powinni studiować i gorszych, którzy po szkole średniej powinni pójść do pracy, ale o bardziej zrównoważony model systemu edukacyjnego. Miałby on dowartościować (ponownie) kształcenie zawodowe na poziomie średnim tak, aby stało się równie pozytywnie ocenianym wyborem drogi życiowej, co skończenie liceum ogólnokształcącego i kontynuowania nauki na studiach.
Wreszcie w ostatnim roku do centrum debaty publicznej przebiła się swoistego rodzaju bitwa na argumenty „humanistów” z „przyrodnikami”. Poszło o zamykanie kierunków humanistycznych, uznawanych za „nierentowne” (przy okazji za „nierentowne” uznawane były też same dyscypliny nauki, jako nie produkujące wiedzy w sposób bezpośredni użytecznej dla gospodarki), zwłaszcza w okresie niżu demograficznego i coraz niższej liczby kandydatów na studia. Skończyło się na ujawnieniu wielu problemów, trapiących polskie uczelnie, świat nauki i społeczność akademicką. Na fali tej debaty wykształcił się swoisty ruch społeczny, albo przynajmniej jego zaczątek. W wielu ośrodkach akademickich zaczęły powstawać nieformalne lub usiłujące się formalizować grupy, zmierzające do odwrócenia niekorzystnych dla „humanistów” tendencji. Pojawiły się także próby koordynacji i formalizacji działań na poziomie ogólnokrajowym, z których najbardziej rozpoznawalnym zdaje się być Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej.
Wydaje się, że to właśnie ze strony „humanistów” wyszła najsilniejsza w ostatnim czasie, oddolna propozycja diagnozy problemów polskiej nauki i systemu szkolnictwa wyższego i postulatów ich rozwiązania. Zwrócono uwagę między innymi na niesprawiedliwe traktowanie nauk humanistycznych i społecznych przy rozdziale środków na działalność naukową oraz potrzebę podniesienia nakładów na badania naukowe w ogóle (Polska jest w ogonie rankingów państw pod względem stopnia finansowania nauki z budżetu). Postulowano także demokratyzację struktur uczelni wyższych i jednostek naukowych czy wprowadzenie przejrzystych zasad przy zatrudnianiu pracowników. Wreszcie, pojawiły się propozycje już bardziej nakierowane na poprawę poziomu edukacji wyższej, poprzez wprowadzenie (a w zasadzie należałoby powiedzieć – przywrócenie) obowiązkowych zajęć ogólnohumanistycznych (np. z filozofii na niefilozoficznych kierunkach studiów) czy wycofanie się z pomysłów zamykania kierunków studiów tylko na tej podstawie, że w danym roku zgłosiła się nań mniejsza liczba kandydatów.
Trudno jednoznacznie scharakteryzować działalność tego ruchu. Błędem byłoby postrzeganie go tylko jako odpowiedzi na umniejszanie znaczenia naukom humanistycznym i zamykanie studiów na kierunkach humanistycznych, choć był to na pewno bezpośredni bodziec do jego zawiązania. Nie można też jednoznacznie ocenić, czy jest to ruch nastawiony raczej na reformę systemu nauki (zwłaszcza jego finansowania), czy raczej systemu szkolnictwa wyższego – postulaty dotykają bowiem obydwu sfer. Nie sposób też wskazać, czy jest to ruch bardziej nastawiony na obronę interesu pracowników uczelni wyższych (a więc mający charakter stricte pracowniczy, zastępujący niedziałające bądź nie dość efektywnie działające uczelniane związki zawodowe), czy ruch proponujący pewne szersze rozwiązania systemowe, wykraczające poza interes wąskiej grupy czy kategorii pracowników.
Wydaje się, że nawet jeśliby przyjąć, że propozycje poprawy systemu szkolnictwa wyższego pojawiły się w ramach ruchu w sposób uboczny, jako pochodna wiodących postulatów dotyczących funkcjonowania systemu nauki, to ruch ten ma spory potencjał, by przyczynić się do polepszenia edukacji wyższej. A przynajmniej sprowokować bardziej merytoryczną dyskusję nad tym zagadnieniem. Taką dyskusję już zresztą wywołał, podnosząc głośno jeszcze jeden postulat. Chodzi o wycofanie się z pobierania opłat za drugi i kolejne kierunki studiów, wzmocniony jeszcze ostatnio orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego na temat niezgodności tej praktyki z Konstytucją RP. Rozmaite organizacje utworzone na fali powstania ruchu, o którym mowa, apelowały do ministerstwa nauki i szkolnictwa wyższego oraz władz uczelni wyższych o natychmiastową rezygnację z pobierania opłat, jednak apele te najczęściej trafiały w pustkę. Patrząc na lokalne podwórko, można zauważyć, że na przykład Uniwersytet Łódzki wciąż te opłaty będzie pobierać, uzależniając rezygnację z nich dopiero od decyzji Sejmu o wprowadzeniu zmian do stosownych ustaw.
Zresztą w Łodzi ruch ten również zaczyna się rozwijać i próbuje znaleźć najbardziej odpowiednią formułę działania. Jest zresztą ku temu wiele powodów – nie tylko polityka władz UŁ w kwestii odpłatności za drugi kierunek studiów, ale także wobec zamykania „nierentownych” kierunków. Jeszcze przed tym, jak na dobre rozpoczęły się wakacje, gruchnęła bowiem wieść, że Uniwersytet chce zamknąć rekrutację na takie kierunki, jak archeologia czy etnologia. Jeszcze kilka lat temu nikt nawet by o tym nie pomyślał… Ostatecznie wprawdzie ogłoszono drugi, a nawet trzeci nabór, jednak sam pomysł zamknięcia tak znaczących kierunków humanistycznych zapewne wyciągnie łódzkie środowisko akademickiego z pewnego letargu i napędzi protest. Do tego należy dołączyć także wcześniejsze decyzje władz uczelni, które odwołując się do argumentów o konieczności racjonalizacji wydatków, zmniejszały liczbę godzin lub całkowicie likwidowały zajęcia z niektórych przedmiotów, zwiększały liczebność grup studenckich czy łączyły jednostki (szczególnie dotkliwe dla studentów mogło być to w przypadku łączenia bibliotek).
Edwin Bendyk pisał kilka miesięcy temu na łamach Polityki o tym, że sytuacja dojrzała do strajku humanistów. Nie sądzę, aby doszło do tak gwałtownych wystąpień. Samo środowisko akademickie jest raczej niechętne radykalnym działaniom, co objawia się nawet niechęcią do wypowiadania się pod nazwiskiem na temat zawiązującego się właśnie w murach łódzkich uczelni ruchu protestu. Spodziewam się, że w bieżącym roku akademickim dużo częściej będziemy jednak rozmawiać o edukacji wyższej i organizacji systemu nauki. Coraz powszechniej są one bowiem uznawane za niesprawiedliwe, źle funkcjonujące i – dzięki reformom przygotowanym przez ex-ministrę Barbarę Kudrycką – skierowane w ślepą uliczkę. W całej Polsce ruszyła lawina, której odgłosy (u)słyszymy również w Łodzi.