Latać, w końcu latać!
Sam przyjazd do Bychlewa, Rosanowa, Brzezin czy Szadku jest jak wejście na latający dywan w baśniach z 1001 nocy. Otwarcie hangaru i wytoczenie maszyny na słońce daje więcej niż wszystkie wyjazdy z mamą nad Bałtyk w czasach, kiedy lato było po wiośnie.
Skończyła się wiosna. Nie ta kalendarzowa, ale termiczna. Zanim klimat zaczął nam się ocieplać (niektórzy twierdzą, że żadnego ocieplenia nie ma, ale to temat na inny felieton), natura była cokolwiek bardziej stabilna – mieliśmy cztery pory roku. Starsi, czyli pomiędzy trzydziestką a Alzheimerem, nawet pamiętają. Wtedy zwyczajna wiosna budziła się powoli. A to poeta coś tam burknął o Ponidziu, grzęzawiskach czy kwieciu na burym błota błamie, a to komuś z urzędową proweniencją wysypały się z teczki dane meteorologiczne z ostatnich lat i wyszło na to, że wiosna jest cieplejsza od zimy, ale do lata jeszcze daleko.
A teraz? Po mrozie takim, że borygo w chłodnicy zamarza, od razu tropikalny upał. Mnie i moich rówieśników nieco uodporniły na to zjawisko wycieczki last minute. Po trzydziestu godzinach w autokarze zabijał nas co prawda upał, ale w drodze byliśmy znieczuleni wspólnym śpiewem i takimi tam sprawami. Niektórzy po powrocie nawet nie wiedzieli, czy w okolicy największej poczty i Dworca Kaliskiego znaleźli się, bo wyjeżdżają, czy już przyjechali.
A teraz? Kładziemy się spać zimą, a nazajutrz mamy patelnię od Zgierskiej do Ksawerowskiej. Organizm nieprzywykły do takiego nagłego żaru wymyśla sobie, że może by tak na plażę albo do wody, albo coś…
Najbardziej szaleni wymyślają sobie jeszcze inne atrakcje. Na przykład, może by tak w górę?! Nie w góry, bo to nałazi się człowiek, zanim cokolwiek zobaczy, o wypoczynku nie wspominając. W górę tak od razu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki albo po naciśnięciu czarodziejskiego guzika. Gdzie taki guzik znaleźć? No, niestety są takie miejsca. Niestety, dlatego Drogi Czytelniku, że od tej pory czytasz ten artykuł na własną odpowiedzialność. Uwaga!!! Możesz się zarazić chorobą silnie rozprzestrzeniającą się wśród marzycieli, i co gorsza – nieuleczalną. A więc ostatnia szansa – rzuć gazetę w kąt i nie czytaj dalej.
A jednak czytasz. Dobrze, opowiem Ci, gdzie jest ten czarodziejski guzik. Otóż znajduje się na desce przyrządów każdego samolotu, motoszybowca i motolotni, a to wszystko zaledwie w zasięgu kilku kilometrów od Twojego obecnego miejsca przebywania. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wielu podobnych Ci ludzi, którzy z jednej strony mają fioła w głowie, a z drugiej potężną wiedzę o awiacji, mieszka niedaleko Ciebie. Lublinek, który jest oczywistym miejscem spotkań takich odjazdowców, wcale nie jest najlepszym miejscem do własnoręcznie czynionych startów i lądowań. Płyta i przestrzeń nad nią przeznaczone są dla dużych i ciężkich samolotów. Nie o takiej awiacji chcę dzisiaj opowiadać. Przy okazji, nie chcę być złym prorokiem, ale raczej nie doczekamy chwili, kiedy Port Reymonta przyniesie pierwszą złotówkę zysku. Na razie jest to dziura na mapach lotniczych i podobne zjawisko w budżecie miasta.
Za to tuż obok miasta Łodzi i to zarówno po północnej, jak i południowej stronie, ale też na wschód i zachód od CTR (co to CTR sam znajdź i sprawdź) są miejsca, gdzie spotykają się ludzie jakby z innej bajki. Są dla siebie mili, uśmiechnięci, wzajemnie życzliwi i od innych różnią się tylko tym, że mają swój czarodziejski guzik. Po trudnej rozmowie z szefem, w pracy albo z żoną, przyjeżdżają na „łąkę”. W naszym języku to synonim szczęścia. Sam przyjazd do Bychlewa, Rosanowa, Brzezin czy Szadku jest jak wejście na latający dywan w baśniach z 1001 nocy. Otwarcie hangaru i wytoczenie maszyny na słońce daje więcej niż wszystkie wyjazdy z mamą nad Bałtyk w czasach, kiedy lato było po wiośnie. W spokojne bezwietrzne popołudnie można uruchomić silnik i usłyszeć najpiękniejszy hałas świata. Dźwięk obracającego się śmigła jakoś nie kłuje w uszy, choć na pewno jest głośny i teoretycznie szkodliwy. Kiedy już usiądzie się w fotelu pilota, wykołuje (czyli dojedzie) na drogę startową, to przysięgam, że wszystkie przyziemne problemy zostają za ogonem. Teraz pełny gaz, 110 procent mocy silnika, kilka chwil przyspieszenia jak w wyścigówce, i stajesz się ptakiem. Mówię zupełnie poważnie. Gdy wlecisz w komin termiczny, możesz nawet swoim skrzydłem puknąć skrzydło żywego bociana. Tam u góry jesteście kumplami i przyjaciółmi. Nikt się nikogo nie boi. Komin to azyl. Nie ma drapieżników ani ofiar. Tam się walczy tylko o wznoszenie.
Widoki? Szacuję, że własnoręcznie wylądowałem ze dwa i pół tysiąca razy, ale nigdy z góry nie widziałem dwóch identycznych zachodów słońca. Choć najczęściej latam – jak mówi się w naszym slangu – „wokół komina”, zawsze krajobraz na dole jest inny i zawsze zapiera dech w piersiach swym pięknem. Będąc pół kilometra nad ziemią, widać, jak błahe są codzienne problemy. Jeszcze tylko poczekać na wieczorną inwersję, żeby kilka metrów nad lądowiskiem poczuć, jak nagle, z upału, który nie przystoi wiośnie, przechodzisz w wieczorny chłód. Przed kilku laty koledzy w pracy pytali mnie, czy mam w domu wiadro amfy, bo przychodzę na poranne serwisy z uśmiechem idioty na twarzy. Jaka amfa, po co sztuczne szczęście, skoro prawdziwe jest na wyciągnięcie… no tym razem dla Ciebie, Czytelniku, na wyciągnięcie palców w stronę klawiatury komputerowej, żeby znaleźć rozkład prywatnych lądowisk dookoła Łodzi.
Teraz już mogę się z Wami pożegnać lotniczym „do miłego” i życzyć tyle samo lądowań co startów.
Po trzech kwadransach wiszenia nad stawami, polami, lasami i wstążkami rzek, już mi nie przeszkadza nagłe zderzenie z niemożliwie gorącym czerwcem.
***
Radosław Wilczek – zajmuje się motoryzacją, techniką i nauką. W Radiu Łódź prowadzi magazyny naukowe i techniczne: „Szkiełko i Oko” oraz „Historię Wynalazku”.
You must be logged in to post a comment.