Kto ma serce do rewitalizacji?
Ze strony Magistratu bardzo brakuje podejścia partnerskiego. Zawsze jest jakiś petent, klient, ewentualnie tubylec, traktowany niemal jak aborygen przez pionierów osadnictwa, nigdy partner. Bardzo rzadko się zdarza, że w Urzędzie ktoś w ogóle myśli o tym, żeby tych mieszkańców włączyć do rozmowy, a co dopiero do decydowania.
Marta Madejska: Półtora roku pracowałeś w Biurze Rewitalizacji Urzędu Miasta. Odszedłeś, nie ukrywając rozczarowania. Jaki jest bilans? Co się udało, czego się nie udało zrobić?
Jarosław Ogrodowski: Odpowiedź jest niejednoznaczna. Zdiagnozowano problemy, dzięki czemu Miasto przynajmniej nie jest całkiem ślepe w tym procesie. Udało się przeprowadzić ogromne konsultacje społeczne i zaangażować ludzi dotąd niebiorących udziału w takich akcjach, ale niestety miejscy decydenci w większości zignorowali ich opinie – zawiedli nadzieje mieszkańców. Czuję się w pewien sposób winny, że brałem udział w ich rozbudzaniu. Co nie zmienia mojego stanowiska na temat udziału mieszkańców w rewitalizacji – powinni być uwzględniani na wszystkich jej etapach: planowania, wdrażania i oceny. Niestety, w chwili kiedy została podjęta decyzja o tym, że cała rewitalizacja będzie prowadzona w systemie „zaprojektuj i zbuduj”, w którym główną rolę odgrywają wielkie firmy projektowo-budowlane, zostało też przesądzone, że nie liczą się mieszkańcy. Wtedy stwierdziłem, że czas opuścić Urząd.
Co się teraz dzieje i będzie się działo w procesie rewitalizacji, który już się w Łodzi toczy?
JO: Przede wszystkim duże firmy, czyli Deloitte, Egis i DSC mniej więcej do końca wakacji opracują studia wykonalności dla obszarów rewitalizacji. Potem zostaną rozpisane przetargi w systemie „zaprojektuj i zbuduj”. Jednocześnie cały czas będą przesiedlani mieszkańcy. Na razie wyprowadzani są z obszaru pierwszego. W pozostałych obszarach rewitalizacji jest różnie – w niektórych praktycznie nie ma zamieszkanych kamienic, gdzie indziej czekają nas „miny”. Na przykład ogromną kamienicę przy ul. Tuwima 46 trzeba wyprowadzić w całości i ludzie prawdopodobnie nie będą mogli do niej wrócić, bo planowane są tam biura dla EC1. Ta instytucja bardzo aktywnie przejmuje kolejne nieruchomości w obszarach rewitalizacji i przeznacza je na swoją działalność. O tym się nie mówi otwarcie mieszkańcom.
Czy jest jakiś sposób, żeby wyprowadzający się mieszkańcy mogli sprawdzić, jakie są dokładne plany?
JO: Mogą oczywiście zadzwonić do Biura Rewitalizacji i zapytać. To chyba jedyny sposób. Nie ma również żadnego zintegrowanego systemu postępowania z drobnymi przedsiębiorcami, którzy przecież prowadzą działalność na tym terenie. Szczegółowej informacji bardzo brakuje.
Kolejna niepokojąca sprawa to finansowanie. Prasa donosiła o zawirowaniach z pieniędzmi na łódzką rewitalizację. Co się dzieje?
JO: Tak, były problemy. Mamy zapewnione finansowanie na cztery południowe obszary, ono jest zapisane w kontrakcie terytorialnym i jest pewne. Ostatecznie Marszałek zgodził się również na przekazanie 100 mln euro na obszary północne. Niestety, w tym drugim przypadku procent wkładu własnego, które musi wnieść Miasto, jest znacznie wyższy niż się spodziewano. Dużym wysiłkiem te budżety prawdopodobnie zostaną dopięte, ale mam poważne wątpliwości, czy na przykład zostanie cokolwiek na dofinansowanie remontów we wspólnotach mieszkaniowych, na które pozwala ustawa rewitalizacyjna.
Według tej ustawy Magistrat powinien też stworzyć programy społeczne, ale na razie zupełnie o tym nie słychać.
JO: Udało się doprowadzić do powstania i przyjęcia dokumentu Polityki Społecznej dla Łodzi. Prawo wymaga od gmin posiadania strategii rozwiązywania problemów społecznych, ale ona siłą rzeczy koncentruje się na tych kilku czy kilkunastu procentach mieszkańców, którzy są klientami pomocy społecznej. W naszym dokumencie przyjęto szerszą perspektywę, dotyczącą nas wszystkich. Są tam zaproponowane różne programy, ale nie wiadomo, na ile one będą w jakikolwiek sposób wpływać na to, co będzie się działo na terenach rewitalizowanych. Gminny Program Rewitalizacji, który powinien to określać, dopiero powstaje. GPR to swego rodzaju konstytucja, która ma określać przebieg lokalnej rewitalizacji. W Łodzi niestety powstaje bez udziału mieszkańców, co jest znów wbrew ustawie.
Na razie dużo słyszymy o rewitalizacji na przykład ulicy Włókienniczej, ale głównie w materialnym, a nie społecznym wymiarze. Miasto Ł uważnie śledzi tę sprawę, bo przyjaźnimy się z dziećmi ze Świetlicy Podwórkowej przy ul. Pomorskiej, które w większości pochodzą właśnie z „Włókienki”. To są świetne dzieciaki i silna wspólnota. Bardzo boją się, że zostanie rozbita.
JO: Wszystko wskazuje na to, że ta okolica bardzo zmieni się estetycznie, ale nijak nie wpłynie to na los byłych mieszkańców. Obecnie została stamtąd wysiedlona większość osób, zapewniono im lokale zamienne. Chyba, podobnie jak w programie „Mia100 Kamienic”, większość z nich już nie wróci do swojego poprzedniego miejsca zamieszkania.
Nie wrócą, bo nie chcą, czy nie będą mogli?
JO: I tak, i tak. Nie chcą, ponieważ dla ludzi starszych bardzo uciążliwa jest dwukrotna przeprowadzka, nawet jeżeli Miasto opłaca ją w obie strony. Po drugie, bardzo często wiąże się to również z późniejszymi wyższymi kosztami utrzymania mieszkania po remoncie, a nie wszystkich na to stać. Jakie to są proporcje – nie wiem. Na Włókienniczej na razie zostały osoby z najtrudniejszą sytuacją – z wyrokiem eksmisji lub zajmujące lokale bezumownie, na przykład po zmarłej rodzinie. Różni ludzie, którzy mają różne historie.

Fot. Zbigniew Polędwica
Ze strony Magistratu bardzo brakuje podejścia partnerskiego. Zawsze jest jakiś petent, klient, ewentualnie tubylec, traktowany niemal jak aborygen przez pionierów osadnictwa, nigdy partner. Bardzo rzadko się zdarza, że w Urzędzie ktoś w ogóle myśli o tym, żeby tych mieszkańców włączyć do rozmowy, a co dopiero do decydowania.
Co z mieszkańcami, którzy się wyprowadzą? Czy zostaną objęci jakimkolwiek programem społecznym, jeżeli będzie taka potrzeba?
JO: Nie wiem. Mam wrażenie, że kiedy mieszkańcy przenoszą się poza obszar rewitalizowany, a tak się często dzieje, to po prostu znikają z radarów rewitalizacji. W Urzędzie panuje podejście mechanistyczne, traktuje się to jak proces, który jest związany wyłącznie z budynkami, a nie z ludźmi. Jeżeli „przesuniemy” tych ludzi, to problem znika, tym się zajmie MOPS czy inna jednostka, ale nie wykonawcy rewitalizacji. Pion inwestycyjny kompletnie nie postrzega miasta jako całości. Nie ważne, jak coś wpływa na życie mieszkańców, istotne jest, żeby doprowadzić projekt do końca i rozliczyć. Dobrze widać to na przykładzie ulicy Kilińskiego. Prace miały być wykonane w 3 miesiące. Niedługo minie rok od rozpoczęcia, ale jakoś nikogo to nie zajmuje, że padły miejscowe biznesy, które jeszcze tam były. Czego nie zabiły galerie handlowe, dobijają remonty. To jest koszt, który znów poniesie prawdopodobnie Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, działający poza strukturą Urzędu. Jest jednostką podległą, o niskim statusie, na którą zwykło się zrzucać wszystkie problemy.
Jeżeli tak podchodzimy do rewitalizacji, to nie mamy szans na rozwiązanie wieloletnich bolączek Łodzi i stoimy w kontrze do zapisów ustawy o rewitalizacji. Ta ustawa jasno mówi, że na rewitalizacji muszą skorzystać dotychczasowi mieszkańcy obszaru rewitalizowanego.
Czy to „wypychanie” dotychczasowych mieszkańców jest działaniem celowym?
JO: I tak, i nie. Na pewno niektórym osobom coś takiego zaświtało w głowach, ale większość ludzi odpowiedzialnych za ten proces po prostu nie ma szerszych refleksji. To jest nastawienie, o którym mówiłem wcześniej – wykonujemy inwestycję. Ludzi traktuje się jak paczuszki w Tetrisie, które można dowolnie przesuwać i mieć nadzieję, że wszystkie zmieszczą się tam, gdzie akurat chcemy je wysłać.
Jest jeszcze jeden powód takiego podejścia – mamy w Urzędzie ogromną armię osób zatrudnionych na niskich pensjach, na złych warunkach. Szczycimy się, że jesteśmy jednym z najtańszych samorządów, ale efekt jest taki, że źle opłacani pracownicy często po swojej pracy w Urzędzie biegną do innej, żeby móc utrzymać rodzinę. Są przemęczeni, niewydolni, przyzwyczajeni do schematycznego działania. Boją się zmian, boją się wychylać, ponieważ każda zmiana może oznaczać utratę pracy. Panuje tam też bardzo silna struktura hierarchiczna, gdzie zazwyczaj pomysły może mieć dyrektor, ale nie szeregowy pracownik, który lepiej zna „teren”.
Czy można powiedzieć, że wyprowadzka ze starej kamienicy w Śródmieściu, mogła komuś jakoś pomóc?
JO: Trudno powiedzieć. Ci, których na to stać, trafili do lepszych mieszkań, pozostali trafili do dość podobnych warunków. Miasto ma obowiązek zapewnić lokal nie gorszy od tego, który był zajmowany. Komuś, kto miał łazienkę na korytarzu i zajmował 20 m2 bez żadnych wygód prócz zimnej wody i prądu, Miasto teoretycznie ma prawo zaproponować dokładnie taki sam lokal. To zależy od tego, czym Miasto dysponuje i jakie są możliwości finansowe lokatora. Ponieważ Łódź nie prowadzi żadnego programu osłonowego, nie każdy może sobie pozwolić na mieszkanie z tzw. wygodami.
Właśnie, wspomniałeś kiedyś, że „Miasto produkuje sobie niewypłacalnych dłużników”. Co przez to rozumiesz?
JO: Miasto w żaden sposób nie monitoruje, kiedy powstaje zadłużenie, nie przeciwdziała jego wzrostowi, po prostu w pewnym momencie orientuje się, że dług jest duży i zaczyna występować z monitami. Dłużnicy na ogół nie mogą go spłacić, ponieważ to zadłużenie z jakiegoś powodu narosło i ten powód nie zniknął. Miasto idzie do sądu, bo musi odzyskać swoją należność. W tym momencie w życiu dłużnika pojawia się komornik, zajmuje mu praktycznie cały dochód. Dłużnik ucieka w szarą strefę – zatrudnia się gdzieś „na czarno”, żeby mieć z czego żyć, nie spłaca należności, wpada w spiralę długu. Często też ludzie starając się nie dopuścić do eksmisji, korzystają z różnych „chwilówek”, zadłużają się potwornie, żeby spłacić zaległości, chociaż i tak nadal nie mają z czego płacić czynszu. Gdybyśmy chcieli ten problem rozwiązać systemowo, to tak naprawdę nie powinniśmy traktować spraw mieszkaniowych wyłącznie jako kwestii majątkowej, tylko jako kwestię społeczną. Administracja powinna mieć łączność z pracownikami społecznymi, którzy wiedzieliby, dlaczego jakaś rodzina nie płaci czynszu.
Przyjrzyjmy się takiej sytuacji. Przez 40 lat regularnie wpływa należność za mieszkanie i nagle czynsz przestaje być płacony. Okazuje się, że mieszka tam starsza pani, która po śmierci męża ze swojej jednej emerytury wydawanej na leki nie jest w stanie utrzymać takiej powierzchni. Dług narasta, a Miasto nie czyni żadnych kroków, żeby zmienić tę sytuację. Ta pani nigdy nie będzie wypłacalna.
Nie mamy żadnych mechanizmów łączących politykę mieszkaniową i społeczną w Łodzi?
JO: Nowa polityka społeczna dla Łodzi wskazuje, że powinny się takie mechanizmy pojawić. Politykę mieszkaniową należy znowelizować i tam takie zapisy umieścić. Na razie nic nie mamy.
Nie widać też woli politycznej w tej sprawie.
JO: Absolutnie nie, ponieważ pionem mieszkaniowym kieruje wiceprezydent Ireneusz Jabłoński, który podchodzi do sprawy w czysto techniczny sposób – mieszkańcy to po prostu pewien zasób, którym trzeba zarządzać. Jednocześnie posługuje się fałszywym założeniem, że jest jakaś cena rynkowa, którą ludzie powinni płacić, a ponieważ płacą mniejszą cenę, to są na łasce i niełasce Miasta. Rzecz w tym, że gdyby cały ten zasób faktycznie znalazł się na rynku, to jego cena rynkowa na pewno nie byłaby taka, jak mieszkań deweloperskich. Poza tym, jeżeli podaż byłaby większa, cena poszłaby w dół. Z tej perspektywy możemy powiedzieć, że Miasto „psuje rynek”. Mamy już zresztą jasne sygnały od deweloperów, że kiedy Miasto zaczęło oddawać mieszkania po remoncie z programu „Mia100 Kamienic”, ludzie, których stać na mieszkania deweloperskie, przestali je kupować. Zaczęli się starać o mieszkania z MK, bo przynosiło im to pewną oszczędność. Tymczasem wielu ludzi nie stać ani na mieszkanie od dewelopera, ani takie z zasobu miejskiego.
Czy nasze programy oddłużania działają dobrze?
JO: Działają, ale do tego też trzeba mieć więcej serca, trzeba wiedzieć, jak tę ofertę kierować. Odpracować można do 10 tys. zł., ustalana jest stawka godzinowa i określoną ilość godzin trzeba „wyrobić”. Jeżeli mamy do czynienia z samotną matką trójki dzieci, która pracuje na przykład w Biedronce na kasie (to są przykłady z życia), to ona nie ma czasu odpracować ustalonych 40 godzin tygodniowo.
Dlatego bardzo często na początku jest dużo chętnych do wzięcia udziału w programie oddłużania, a potem wiele z nich odpada, bo z braku czasu nie mogą spełnić jego warunków. Są na przykład osoby, które opiekują się niepełnosprawnymi członkami rodziny. One też wypadają z programu wymagającego przepracowania określonej liczby godzin poza domem. Każdą osobę trzeba traktować indywidualnie i pamiętać, że ludzie znajdują się w różnych sytuacjach.
A gdzie trafiają ludzie z eksmisji?
JO: Wszystko zależy od wyroku sądu, który może postanowić, że osoba eksmitowana powinna mieć przydzielony lokal socjalny, który Miasto musi zapewnić. Jeżeli sąd tego nie zasądza, trafia np. do mieszkania tymczasowego, z którego po pewnym czasie musi się wyprowadzić – pytanie, dokąd i czy nie na ulicę. Niestety Miasto nie dysponuje pulą wolnych lokali socjalnych, więc bardzo często przekwalifikowuje się decyzją administracyjną mieszkanie komunalne na socjalne i ta osoba nadal w nim mieszka. To jest dobre rozwiązanie, kiedy na przykład mieszkają tam dzieci, którym nie trzeba zmieniać szkoły i ważne więzi sąsiedzkie nie zostają zerwane. Czasami jest to złe, kiedy zadłużenie narosło, bo ktoś nie mógł utrzymać mieszkania i potrzebuje mniejszego. Źle jest też, kiedy są to lokatorzy kamienic prywatnych lub wspólnotowych. Miasto co roku płaci odszkodowanie właścicielom lokali, a kwoty te liczymy w miliony złotych.
Jednocześnie nie ma żadnej woli, żeby szerzej planować tworzenie mieszkań komunalnych i socjalnych. Co prawda, przy ul. Przyszkole dawny budynek szkoły przeznaczono na 100 lokali socjalnych zgromadzonych w jednym miejscu, ale to nie jest dobre rozwiązanie. Doświadczenia polityki mieszkaniowej z innych miast i krajów jasno świadczą o tym, że jeżeli gdzieś koncentrujemy mieszkania socjalne w dużej ilości, w jednym budynku, to prędzej czy później ten budynek staje się ogromnym problemem. Tak się zawsze dzieje, kiedy nie prowadzi się z mieszkańcami żadnej poważnej pracy społecznej. Te braki łata się teraz różnymi pomysłami, ale jeżeli o wszystkich, którzy potrzebują tak zwanej reintegracji społecznej, myśli się z góry jak o kryminalistach, to są małe szanse na sukces.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna „Miasto Ł” jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!
You must be logged in to post a comment.