Królestwo złodzieja miodu
Pszczoły są bardzo społeczne i dbają o swoje. Jeśli jedna zostanie przez pszczelarza przyciśnięta i wysunie żądło z kropelką jadu, to wysyła informację do pozostałych towarzyszek: jestem zagrożona. Te natychmiast pomagają atakując intruza, który przyszedł zabić ich siostrę. A ten jad, proszę mi uwierzyć – zarzeka się – okropnie śmierdzi. Mój nos, już nie 10 czy 50 razy został użądlony, więc wiem, o czym mówię.
Podziemia
Akacjowy jest słodki jak ulepek, w kolorze słomkowym; wrzosowy ma barwę piwa, głęboki smak i aromat; jasny-kremowy, o konsystencji lodów, to miód z nektaru rzepaku. Stoję w piwnicy domu w Antoniewie koło Łodzi razem z mistrzem pszczelarstwa Adamem Plesińskim. Ostre światło żarówki oświetla regały oblepione odręcznie opisanymi etykietami. Setki słoików z miodem – o nawłociowym, dereniowym czy fasolowym nigdy nawet nie słyszałam – ostały się jeszcze z poprzedniego sezonu. Mimo temperatury sięgającej 10 stopni, w pomieszczeniach czuć ciepły zapach lata. Fundamentem tego domu jest miód.
– Z 200 uli, licząc moje, syna i wnuka, uzyskujemy 5 ton rocznie. Mówię „uzyskujemy”, bo to pszczoły go robią, ja im tylko kradnę. Choć nie brzmi to słodko, to pszczelarz zawsze jest pewnego rodzaju złodziejem. Pszczoły nigdy mi swojego miodu nie podarują, zawsze próbują go bronić.
Przechodzimy między kolejnymi pomieszczeniami.
– I tak to wygląda od zaplecza. Tutaj są palety słoików, nakrętki, beczki i lej do przelewania na ciepło. Waga kuchenna służy do odmierzania pyłku.
Otwierają się przede mną duże kadzie, a ich właściciel zaprasza mój nos do zapoznania się ze słodkimi zapachami. Nabiera miód ogromną 40-letnią chochlą i pokazuje gęstość złotego płynu.
– A tutaj jest moja duma – obraca w rękach wielką metalową grzałkę. – W 1999 roku byłem w Austrii na wyjeździe pszczelarskim. Zobaczyłem wtedy coś, czego w Polsce nie było. I olśniło mnie: jakie to proste! Wcześniej skrobało się szpadlem ten twardy, skrystalizowany miód. Potem wkładało się po kawałku do mniejszego garnka i gotowało w kąpieli wodnej, żeby rozpuścić i wlać do słoików. Jaka to była męczarnia. I jak wróciłem z tej Austrii, to już taką grzałkę musiałem mieć. Zacząłem szukać wykonawcy. Droga Pani, ile ja zjeździłem warsztatów elektrycznych w Łodzi. I wszędzie nic. Ale w końcu przy Piotrkowskiej 123 znalazłem staruszka, takiego jak ja dzisiaj, który bawił się robieniem grzałek wszelakich. I on to wykonał. Do tej pory jej używam. Kładzie się od góry, ustawia temperaturę i ona powoli, powoli nurkuje, topiąc miód.
Nie ma tu dużo sprzętu, ale każdy ma bardzo konkretne zastosowanie.
– Są miody, jak rzepakowy, które szybko się krystalizują. Twarde takie, że łyżki się w nim łamią. Wkładając taki „kamień” na 3 doby do tego urządzenia, poddaje się go procesowi kremowania. Ciała krystaliczne zostają potłuczone i miód na wieki staje się kremowy.
Ogród
Pszczelarstwem zainteresował go wujek. To było w latach 50., w czasach stalinowskich. Jak wspomina, liczyła się wtedy każda złotówka, a krewny zachęcił go, pokazując, ile można na tym zarobić. Wystartował w 1965 roku z trzema ulami. Z każdym rokiem powiększał swoją pasiekę. W latach 80. Adam Plesiński posiadał 100 pszczelich rodzin. Dziś firmę „Pasiecznik” prowadzi jego syn. – On jest głównym pszczelarzem w naszym tutaj haziajstwie.
Jest początek lutego, stoimy w ogrodzie. Krajobraz jest chłodny i surowy, ale wyobrażam sobie, że wiosną to miejsce, na którym rośnie kilkadziesiąt odmian lip, dereni, wierzb i dębów, wybuchnie feerią barw.
– Proszę zajrzeć, one tam są – pszczelarz zdejmuje daszek jednego z uli, następnie odkrywa jasnoróżową, sfatygowaną poduszkę. – W lecie w ulu jest 35 stopni, grzeją tam jak dzieciom w inkubatorze. Teraz pszczoły tworzą kłąb zimowy – ścieśniają się na kształt kuli poprzedzielanej plastrami z miodem, żeby matka miała komfortowe warunki. Ona ma jajowody i nasienie trutni w zbiorniczku. Robotnice dbają w ten sposób o całą rodzinę.
Pszczoły niewiele robią sobie z naszej obecności. Wiedzą, że zimą mają spokój. Praca pszczelarza odbywa się tylko latem i to wtedy, kiedy dopisuje pogoda. W lutym owady korzystają z zapasów i czekają na pierwsze ciepłe dni marca.
– Oczywiście, że zimy nie przeżywają wszystkie, to naturalne – mówi mi pszczelarz. – Giną, stopniowo i codziennie (pszczoła żyje około 40 dni). Czasem, kiedy owad czuje, że zbliża się jego koniec, opuszcza ul i ginie przed nim. Jednak gdy temperatura jest niższa niż minus 10 stopni, większość spada w ulu. Ale dzięki matce, która żyje kilka lat, rodzina trwa. To trzeba powiedzieć: ona tu jest najważniejsza, bez niej nie ma życia.
Każda pszczoła ma w ulu swoje zadanie. Wraz z rozwojem, pełni w rodzinie coraz ważniejsze funkcje – od sprzątaczki pyłku i karmicielki larw, po robotnicę, która lata po nektar nawet do 2 kilometrów.
– Czyli pszczoły w ulu funkcjonują trochę jak społeczeństwo? – pytam.
– O tak. Pszczoły są bardzo społeczne i dbają o swoje. Jeśli jedna zostanie przez pszczelarza przyciśnięta i wysunie żądło z kropelką jadu, to wysyła informację do pozostałych towarzyszek: jestem zagrożona. Te natychmiast pomagają, atakując intruza, który przyszedł zabić ich siostrę. A ten jad, proszę mi uwierzyć – zarzeka się – okropnie śmierdzi. Mój nos, już nie 10 czy 50 razy został użądlony, więc wiem, o czym mówię.
– Pszczoły rzeczywiście są pracowite, czy to tylko nasze wyobrażenie o nich?
– Ależ tak, są bardzo pracowite. I w odróżnieniu od nas pracują na plantacji zgodnie. Tam nie ma żadnych podziałów, zachowań agresywnych. Pszczoła siada przy innej, obcej i razem pracują. To się nazywa tolerancja. Natomiast każdy ul jest dla nich twierdzą, do której nie wpuszczą obcej.
– Kradną sobie nawzajem miód?
– No oczywiście! Obok swojej pracowitości są chyba największymi złodziejkami świata. Posiadają taki instynkt rabunkowy, że ani dym ani woda nie odwiodą ich od tego zachowania. Dlatego na straży zawsze są pszczoły-wartowniczki. Natychmiast zauważą obcą, bo każda rodzina ma inny zapach, pochodzący od feromonu matki.
Spacerujemy między drewnianymi, kolorowymi domkami. Jedne stoją na niskich, metalowych stojakach, inne na plastikowych skrzynkach po napojach. Jest tak cicho, że aż trudno uwierzyć, że w promieniu 15 metrów jest kilkaset tysięcy owadów.
– To przysłowiowe bzyczenie wynika z ruchu skrzydeł. Wynosi od 50 do 150 uderzeń na sekundę – tłumaczy mi pszczelarz. – Teraz pszczoły też wydają dźwięki. Ciągle pracują, ocierają się o siebie. Jak przyłożymy ucho do wylotu ula, to słychać nieustający szelest, taki jak wydają jesienią suche liście na drzewach. Natomiast wystarczy zrobić tak – leciutko puka paznokciem w ścianę drewnianego domku – a natychmiast reagują.
Dźwięk się wzmaga, pszczoły pobudzają się.
– Podczas nastroju rojowego, kiedy w rodzinie jest i za dużo pszczół, i chcą się podzielić, wylatują z ula i krążą nad nim. A jak wyleci ich 20 tysięcy naraz, to dźwięk jest tak głośny, jakby leciała eskadra samolotów. Później, gdy już usiądą, w jednej chwili robi się cicho.
Biblioteka
W salonie drewnianego domu, który Adam Plesiński sam zaprojektował i wybudował w latach 60., nie widać ścian – wszystkie, od góry do dołu, zasłonięte są regałami z książkami o najróżniejszej tematyce (lotnictwo, filozofia, nauki społeczne, ekonomia, motoryzacja). Siadamy przy szerokim stole. Jeszcze przed pierwszym łykiem herbaty czytam z uwagą fragmenty książek pszczelarskich, które gospodarz dla mnie przygotował. Żebym dobrze zrozumiała istotę zagadnienia. Na stronach mnożą się zaznaczenia, podkreślenia, wykrzykniki i przypisy na marginesach.
– Swoją praktykę wzbogacałem właśnie takimi pierwszymi doniesieniami – z pietyzmem podsuwa mi „Dokładną praktyczną naukę dla pasieczników” autorstwa Juliana Lubienieckiego, założyciela pierwszej szkoły dla pszczelarzy w Europie. – To jest biały kruk. Napisana w 1859 roku.
– Czy nadal jest aktualna?
– Bardzo aktualna! Receptury na miody pitne, dajmy na to, w ogóle się nie zmieniły. Oczywiście, jak ktoś chce, to może zmienić, ale chyba tylko po to, żeby zepsuć.
Wspólnie przeglądamy artykuły dotyczące zagadnień pszczelarskiego świata. Dowiedziałam się już, jak zbudowana jest pszczoła, czym owad broni się przed intruzami.
– A jak to wygląda z drugiej strony, jakiego sprzętu dziś używa pszczelarz? – pytam.
– Ja od wielu lat nie używam niczego – mówi z uśmiechem pan Adam. – Z gołą głową, bez koszuli, w krótkich spodenkach pracuję przy pszczołach.
– Nie żądlą pana?
– Nie ma cudów, żeby przez cały dzień 5 czy 10 nie użądliło. Ale to jest nieznacząca rzecz. Jedyny sprzęt – bez tego nie pójdę – to jest podkurzacz. Puszcza się dwa, trzy kłęby dymu i pszczoły są powiadomione, że przyszedł łobuz i odchodzą. Pewnie że są wrażliwsi, którzy zakładają rękawice ochronne, bo chcą uniknąć żądlenia – mówi, chyba z lekkim niesmakiem. – Ale oni zabijają swoje pszczoły, bo nie czują, kiedy je miażdżą. Ja pszczół nie zabijam. Ale żebym dziś mógł bez kapelusza i rękawic wychodzić, musiały upłynąć lata – opowiada. – Wiele zmieniły prace hodowlane. Specjalistom udało się wyhodować matki o łagodnym usposobieniu i dzisiejsze pszczoły już są delikatne. To nie te owady, z którymi zaczynałem. Żądliły wtedy niemiłosiernie. 50-100 użądleń dziennie to była norma.
Mocniejsza od ubrania musi być psychika pszczelarza, dodaje mój rozmówca.
– Dam pani przykład. Włożyłem raz matkę pszczelą do klateczki, o takiej małej – połową palca odmierza długość – i schowałem we wnętrzu dłoni, po czym odszedłem od roju. W ciągu kilkunastu sekund pszczoły skomunikowały się ze sobą: zginęła królowa! Zerwały się z drzewa i rozbiły po całej okolicy szukając matki. Proszę mi uwierzyć, że już po chwili, mimo że bez koszuli, byłem cały czarny od pszczół, tak mnie obsiadły. I nie można się wtedy ruszyć. Jak zgnieciesz jedną, zaraz te dziesiątki tysięcy przyjdą na pomoc. Chcę podkreślić bardzo ważną rzecz: dla pszczół nie ma nic cenniejszego niż królowa. Zagrożenie, że ją utracą sprawia, że na inne bodźce stają się nieczułe. Życie i obecność matki jest dla pszczół priorytetem.
Współcześnie wielu pszczelarzy, w tym Pan Adam, prowadzi pasieki wędrowne. Podczas kwitnienia danej rośliny, ule pakuje się na przyczepę i ustawia w pobliżu plantacji. Czasem zdarzają się kradzieże czy dewastacje, ale nie ma innego wyjścia, mówi mi pszczelarz spod Łodzi.
– Dziś ogromna większość upraw jest monokulturowa. Mamy 100 hektarów rzepaku, dalej 100 hektarów pszenicy, następnie 200 hektarów kukurydzy. Gdyby moje pszczoły miały latać tylko na plantacje, które są w pobliżu, to po przekwitnięciu rośliny, padłyby z głodu. Nie mówiąc już o pestycydach, które zabijają nie tylko stonki, ale także inne owady.
Ratunkiem dla pszczół stają się miasta. Ule stawiane są na dachach wieżowców nie tylko w Paryżu czy Nowym Jorku, ale także w Łodzi czy w Warszawie. W ten sposób można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, ludzie dowiadują się o zagrożeniu, jakie wiąże się z wymieraniem pszczół – że bez zapylaczy, nie ma w przyrodzie życia. Po drugie, miasta są bogate w miododajną roślinność – przy ulicach i w parkach sadzone są lipy, kasztanowce, akcje, więc pszczoły mają co jeść.
– Baza pożytkowa jest ogromna! Tylko chętnych na sąsiadowanie z pszczołami nie ma – wzrusza ramionami pszczelarz. – Ludzie patrzą na nie jak na wściekłe psy, które napadają, kąsają i pożerają w całości. Mają straszne wyobrażenia. A przecież o pszczoły musimy dbać, nie mamy innego wyjścia. Proszę spojrzeć, do czego doprowadzili Chińczycy. W regionie Hanyuan, gdzie są wielkie plantacje grusz, wyginęły wszystkie pszczoły. I teraz, żeby drzewa dały owoce, ludzie muszą zapylać kwiaty ręcznie, pędzelkami. Rezultaty są takie, że zbiory są dużo niższe. Nikt nie zapyli kwiatu tak doskonale jak pszczoła.