Komórka dla kota
Zauważyliście, że psy są częściej bezpańskie, a koty bezdomne? Tym razem będzie o kotach. I o tym, jak ludzie mogą im pomóc w bezdomności. Gdy wprowadziłam się do mojego bloku piętnaście lat temu, w jego piwnicach żyła wataha kotów. Po jakimś czasie okazało się, że to jedna kotka z dwoma miotami oraz jej poprzednim potomstwem w trakcie rozrodu.
W sąsiedniej klatce było podobnie. Kotki dokarmiane i mające dość ciepło w pomieszczeniu węzła ciepłowniczego, rozmnażały się częściej niż ich żyjące w naturze kuzynki, wydając coraz słabsze mioty narażonych na wszelkie choroby kociąt. Ładniejsze i zdrowsze na oko kocięta brali czasem dobrzy ludzie, najsłabsze i najbardziej chore umierały, pozostałe zostawały, by powtórzyć ten smutny los.
Ci z nas, którzy lubią koty, próbowali coś dla nich zrobić. Dokarmianie i odbieranie kociąt nie wystarczało. Chodząc z naszymi domowymi ulubieńcami do weterynarza kupowaliśmy środki do odrobaczania także dla blokowych pariasów, sama próbowałam nawet podawać im środki antykoncepcyjne — ale spróbujcie dać zastrzyk dzikiej kotce, która na co dzień ucieka od ludzi. Więc latem obserwowałam, jak kotka wynosi zaropiałe kocięta na słońce, a zimą na mróz — by skrócić ich cierpienia, a może zwrócić naszą uwagę?
Kolejne pokolenia kotów rodziły się i umierały. Budziły sprzeczne uczucia — obok miłośników znaleźli się też zacięci wrogowie: od tych, co nie lubią, zwłaszcza, gdy znajdą w komórce kocie odchody, po tych, co strzelają z wiatrówki i podrzucają zatrute mięso.
Konflikt między miłośnikami i wrogami kotów został zażegnany przez miłośników humanizmu w dość tragicznych okolicznościach. Kotka wyszła na żer, w komórce zostały malutkie kociaki, ekipa wynajęta przez administrację wymieniła okienka piwniczne i zamknęła wszystkie na mur. Kocięta piskały tak cicho, że nikt nie zwrócił uwagi. Dzika kotka nie potrafiła zwrócić uwagi ludzi na tragedię rozgrywającą się pod ich podłogą. Po dwóch tygodniach ktoś znalazł w komórce skręcone ciałka kociąt. Coś się w nas przełamało. Najpierw zareagowaliśmy agresją, ktoś doniósł na administrację do Sanepidu. Potem jakoś się otrząsnęliśmy. Pewnie potrzebne było trochę rozmów przy wyprowadzaniu psów na spacer, trochę zdrowego rozsądku, trochę wiedzy o tym, co można. Nieformalna grupa sąsiedzka wspierana przez formalny zarząd wspólnoty mieszkaniowej uzyskała poparcie administracji. Stworzyłyśmy (bo jakoś same kobiety to były) dokument, pozbierałyśmy pod nim pieczątki i podpisy i po jakimś czasie naszą kociarnię wyłapali pracownicy schroniska. Wysterylizowali kotki, wykastrowali kocury — i przywieźli je z powrotem. To był pierwszy krok.
Kotów wciąż było niby dużo, ale przestały się rozmnażać. Z czasem, co ładniejsze wykastrowane młode osobniki przygarnęły okoliczne dzieciaki, a stara kocica odbyła w komórce coś w rodzaju zasłużonej emerytury, z pełną miską i na ciepłym posłaniu.
Bo skoro już tyle zrobiliśmy, to bez trudu znalazło się pomieszczenie w komórkach, gdzie koty mogły legalnie zamieszkać i już nikomu nie grozić zalęgnięciem się w ich kartoflach na zimę. Pchły? No cóż, koty zostały odpchlone, a kwestię sprzątania wzięli na siebie ludzie. Kotka wreszcie odeszła do krainy wiecznych łowów, przed śmiercią znajdując prawdziwy dom. Musieliśmy przygotować jednak pomieszczenie dla jej następczyń.
Umarł mieszkaniec sąsiedniego bloku, który opiekował się kotami pół-domowymi. W dzień biegały po dworze, nocą chroniły się w jego parterowym mieszkaniu. Gdy Pan Romek zachorował i trafił do szpitala, zorganizowaliśmy dyżury przy kotach. Gdy umarł, większości z nich udało się znaleźć nowe domy. Ale została jeszcze czarna kotka, której domem jest trawnik pod blokiem i odmawia stanowczo przeniesienia się na drugie piętro w bloku. Odmawiała całą zeszłą zimę, chroniąc się w komórkach. Ale latem wymieniono okienka w jej bloku i zamknięto wszystkie na mur. Więc niestrudzona pani Z., choć nie pełni dziś żadnych funkcji we wspólnocie, odgruzowała wraz z administratorką komórkę pod schodami, która z założenia jest przestrzenią mającą służyć wszystkim…
Prosta historia. To naprawdę nie jest trudne. I nie chodzi o miłość do psów czy kotów, ale o czysty humanizm.