Kobiety i stołówki
Stołówka zakładowa miała służyć nie tylko nakarmieniu załogi. W okresie powojennym miały odciążyć kobiety od domowych obowiązków, by mogły zasilić rynek pracy i wspomóc plan pięcioletni. Żeby zaniosły obiad do domu, a same – nie tracąc czasu na kupowanie, obieranie, gotowanie i zmywanie – włączyły się w rynek pracy.
W mojej piwnicy znajdziecie różne starocie odziedziczone po poprzedniej użytkowniczce. Wśród nich komplet menażek, ustawionych jedna na drugiej, połączonych uchwytem, który pozwalał przenosić je wygodnie, mimo że wypełnione były skomplikowaną zawartością: surówką, drugim daniem oraz najtrudniejszą w transporcie – zupą.
Taki komplet menażek służył do zapakowania jedzenia w stołówce, przyniesienia do domu, odgrzania i rozłożenia na talerze, by rodzina mogła zjeść obiad. Tak organizowała rodzinny obiad bohaterka filmu „Irena do domu” z 1955 roku – gospodyni domowa, której zamarzyła się własna kariera zawodowa. Irena robi prawo jazdy, by zostać kierowcą taksówki. Jej mąż nie jest entuzjastą tego emancypacyjnego planu, więc Irena ukrywa przed nim kurs prawa jazdy, obiad przynosi ze stołówki, odgrzewa, podaje.
Obiekt w mojej piwnicznej komórce dowodzi, że tak było nie tylko w filmie. Sama pamiętam kobiety, które przemierzały miasto z takimi menażkami. I mam nie najlepsze wspomnienia ze stołówek.
Stołówka zakładowa miała służyć nie tylko nakarmieniu załogi. W okresie powojennym miały odciążyć kobiety od domowych obowiązków, by mogły zasilić rynek pracy i wspomóc plan pięcioletni. Żeby zaniosły obiad do domu, a same – nie tracąc czasu na kupowanie, obieranie, gotowanie i zmywanie – włączyły się w rynek pracy. Powojenne hasło emancypacji kobiet przez pracę wkrótce zastąpiło zawołanie „Irena do domu!”, a stołówki zakładowe stawały się powoli zakładami zbiorowego żywienia, w których jedli tylko ci, co musieli, bo nie mieli innego wyjścia.
Ówczesna Polska to nie tylko wezwanie kobiet na budowy socjalizmu, to także emancypacja przez edukację i niewyobrażalny skok ilościowy i jakościowy: kobiety podbijają wreszcie wyższe uczelnie, nie tylko jako studentki, ale i naukowczynie. Początkowo kariery naukowe robią wbrew rodzinom lub bez rodzin – pionierki rezygnują z małżeństwa lub, wychodząc za mąż, decydują się nie mieć dzieci. Obowiązki rodzinne nie sprzyjały wówczas karierom naukowym. Maria Skłodowska-Curie, żona i matka, była raczej wyjątkiem. W powojennej Łodzi, w nowo powołanym Uniwersytecie Łódzkim kierunek socjologia współtworzyły między innymi singielka Antonina Kłoskowska i bezdzietna z wyboru Maria Ossowska, żona Stanisława. Jednak ich uczennice nie zamierzały wybierać „dziecko czy kariera”, one mogły wreszcie wybrać obie opcje. Między innymi dzięki stołówkom, które nie tylko pozwalały rodzinie się najeść. Stołówki uwalniały aktywne zawodowo kobiety od przymusu gotowania obiadów, od stania w kolejkach, a później od czasochłonnej walki o mięso na kartki.
Na mojej akademickiej drodze spotkałam emerytowaną profesorkę, która, choć od skończenia szkoły pracowała i wychowywała samodzielnie dziecko, nie nauczyła się gotować, bo zawsze miała do dyspozycji niedrogą stołówkę: szkolną, zakładową, pracowniczą, uniwersytecką. A na moim macierzystym Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym UŁ uczestniczę w obserwacji stołówki już od bez mała dwudziestu lat. Nasza stołówka to instytucja, duża część pracowników traktuje regularne tam wizyty jako część rytuału. Tylko zupę na wynos dają już w plastikowym kubeczku, a drugie danie – w styropianowym opakowaniu.
W latach osiemdziesiątych śmierdziało mi tam ścierką. Poza tym byłam niebogatą studentką, żywiącą się kawałkiem bułki z serkiem topionym. Dziecko jednak musiało jeść. W stołówce przeżywało autentyczną konsumpcyjną orgię, na którą jakoś wystarczało. Dwadzieścia lat później zaczęłam do niej zabierać zagranicznych gości przybyłych służbowo, często głodnych i zmęczonych. I to studentka z Francji czy doktorantka z Kanady kazały mi przewartościować moje opinie o tym miejscu. Obiady domowe nie są oferowane w kantynach czy bufetach na ich uczelniach. Tam dominują już mocno przetworzone szybkie dania. Studentka z Francji trafiła akurat na naleśniki z jabłkami i wykonała zupełnie nie francuskie „łał”. Doktorantka z Kanady załapała się na ryż z makaronem i cynamonem – padła z kulinarnej rozkoszy, rozbrojona daniem, które wszyscy pamiętamy z przedszkola lub obiadu u babci.
Odór starej ścierki się ulotnił. Oprócz zestawu obiadowego (w cenie 11.50) możemy kupić kawę z automatu, napoje, ciasto i owoce. Dania obiadowe można dowolnie zestawiać, nikt się nie obrazi, gdy weźmiemy tylko zupę. Z reguły jeden zestaw jest bezmięsny, ale można też zamawiać osobne dania wegetariańskie. Są też kanapki i dania śniadaniowe. Od zeszłego roku karta dań jest też po angielsku, bo mamy coraz więcej zagranicznych studentów. Nie wiem, czy to Hiszpanie, czy Chińczycy wpłynęli na umiędzynarodowienie menu, ale czasem trafia się jakaś prawdziwie śródziemnomorska sałatka obok klasycznej surówki, a tradycyjne dania domowe konkurują z czymś tam po syczuańsku.
Dziś stołówka nie jest już narzędziem emancypacji kobiet. Wybierając niegotowanie, mamy do wyboru wiele opcji. Jedzenie na mieście powoli przestaje być luksusem, jednak tu trzydaniowy obiad można zjeść za 11.50. Tanio dla tych, dla których ceny jedzenia na mieście są barierą. I wygodny dla tych, co wciąż nie gotują. Rozglądam się po sali. Obok studentów przy stołach siedzą starsze panie, które nawet do jedzenia nie zdejmują kunsztownie dopasowanych do fryzury nakryć głowy. Przy sąsiednim stoliku siedzą mężczyźni w roboczych strojach. Nieco dalej pan profesor pałaszuje sałatkę z rukoli. Przed nim stoi plastikowe opakowanie z zupą i styropianowy pojemnik z drugim daniem…
You must be logged in to post a comment.