Karmniki dla ludzi
W dzisiejszych czasach wystarczy śmignąć plastikiem po terminalu w jakimkolwiek sklepie czy stacji benzynowej, a jedzenie jest na wyciągnięcie ręki. Ile dusza zapragnie. Okazało się jednak, że to może być złudzenie.
W środku lata, tuż przed długim weekendem, zostałem z trzema złotymi w kieszeni i pustą lodówką. I z nikąd pomocy, bo wszyscy na wakacyjnych wyjazdach. Widmo głodu trwającego do następnej wypłaty, sparaliżowało” mnie. Gdy uświadomiłem sobie sytuację, zamarłem w bezruchu. Chciałem biec, uciekać od tych wszystkich uczuć i myśli, ale one ciągle były ze mną. Dziwny stan, gdy dynamiczny obraz całego życia pojawia się przed oczami. Podobno dzieje się tak w chwili śmierci. Ale ja przecież nie umierałem… przynajmniej nie w tym momencie.
Ten emocjonalny koktajl, choć cierpki w „smaku”, szybko należało przełknąć, by zająć się wdrażaniem planu awaryjnego.
No właśnie, żeby przeżyć, będę potrzebował chleba – bochenka dziennie i czegoś do smarowania.
Lodówka oczywiście pusta. Przecież, jako słomiany wdowiec, nie dbałem o racjonalne gospodarowanie zasobami żywnościowymi. Zresztą, w dzisiejszych czasach wystarczy śmignąć plastikiem po terminalu w jakimkolwiek sklepie czy stacji benzynowej, a jedzenie jest na wyciągnięcie ręki. Ile dusza zapragnie. Okazało się jednak, że to może być złudzenie.
Jako mężczyzna z doświadczeniem odwołałem się do moich wspomnień. Pamiętam, że bardzo dawno temu (jeszcze za nieboszczki komuny) wsparcia w trudnej sytuacji można było szukać u sąsiadów. Pożyczało się szklankę cukru lub soli, albo pół kostki masła. Nawet pół chleba można było pożyczyć, butelkę śmietany czy kilka jajek. Nie z braku pieniędzy, lecz z utrudnionego dostępu do dóbr konsumpcyjnych (krótko otwarte sklepy spożywcze, na półkach ocet i czasem coś jeszcze). Oczywiście, długi oddawało się w naturze – stąd te szklane miarki i połówki bochenków tego samego gatunku chleba. Zresztą w całej Polsce był tylko ten jeden rodzaj pieczywa – więc pomyłka nie mogła się zdarzyć. Ale dzisiaj? Jak pożyczyć od sąsiadów chleb, skoro na każdym rogu ulicy do późna w nocy otwarty jest spożywczak, półki uginają się od jedzenia, a dokonanie zakupów łatwiejsze od snu. No, widać, że nie dla wszystkich i nie w każdej sytuacji.
Trzy ostatnie złotówki w kieszeni, które mi zostały do końca życia, mogłem przeznaczyć na dwa bochenki chleba bez omasty. To oznaczało, że po dwóch dniach, czyli akurat w długi weekend, zostanę bez jedzenia. Bałem się głodu. Wstydziłem się głodu potwornie. Nikomu nie umiałem się z tego zwierzyć.
Dlatego anonimowo zadzwoniłem do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Łodzi. Dowiedziałem się, że nie spełniam kryteriów udzielenia żywnościowej pomocy, bo pracuję, bo mam za wysoki dochód, bo jestem w pełni zdrowy i sprawny, nie mam nałogów i nie klęskła mnie żywiołowa klęska. Ale… W Punkcie Pomocy Społecznej uzyskałem, bardzo cenne zresztą, wsparcie informacyjne, oraz zostałem skierowany (poza obowiązującą procedurą) do jadłodajni na Widzewie po paczkę suchego prowiantu.
Miejsce to czyste, ale obskurne. Jestem pewny, że nie dlatego, iż zniszczyli je goście tego lokalu, lecz zwyczajnie nadszarpnięte jest zębem czasu i niedofinansowania. Było mi przykro, że najbiedniejsi obywatele naszego miasta muszą spożywać gorący posiłek w tak złych warunkach. Za to obsługa jadłodajni jest miła i życzliwa, a zupa ogórkowa była przepyszna.
Informacje uzyskane w Punkcie Pomocy Społecznej okazały się przydatne w kolejnych dniach walki o przetrwanie. Tym razem musiałem zdobyć chleb. Jest takie miejsce w Łodzi, gdzie nikt cię nie pyta o to, kim jesteś i dlaczego chcesz dostać pieczywo za darmo. Po prostu idziesz na Wólczańską do Caritasu na godzinę 14.30, ustawiasz się w długiej kolejce, zawijającej się ze dwa razy wokół podwórza, i czekasz, aż otworzą okienko. Ludzie w ogonku są różni: biednie i niemodnie ubrani, stoją z dużymi reklamówkami znanych sieciowych hipermarketów, inni (zaledwie kilka osób) – swoim wyglądem zupełnie niepasujący do tych klimatów. A jednak tu są. Przyszli z jakiś powodów. Ja jestem tu nowicjuszem, nie znam nikogo, nie znam zwyczajów. Moim Przewodnikiem całkiem spontanicznie staje się życzliwy, starszy mężczyzna. Widząc moje zakłopotanie, objaśnia, co będzie się działo chwila po chwili. Czuję się zaopiekowany i spokojniejszy. Niektórzy ludzie w kolejce są dobrymi znajomymi, rozmawiają na przykład o charytatywnych eventach (jak to dziwnie brzmi, nieprawdaż?), organizowanych przez księży w parafii. Inni są „wczorajsi”, jeszcze inni zmęczeni życiem. Jest też dużo bardzo młodych osób – to mnie przeraża. W tej jednej chwili, na jednym dziedzińcu Łodzi zgromadzili się ludzie, którym w świecie ociekającym dobrobytem zabrakło chleba.
Nagle przez kolejkę oczekujących przelewa się fala poruszenia. Właśnie otworzono okienko „wydawki” pieczywa. Bałem się, że ludzie rzucą się do przodu i powstanie jeden wielki ścisk. Ale nie. Tu panuje porządek. Wszyscy znają swoje miejsce w kolejce.
Z kieszeni i torebek wyciągają foliowe torby. Ja nie mam. Nie wiedziałem, że tak trzeba. Podchodzę do okienka. Mężczyzna w białym fartuchu wrzuca do mojego otwartego plecaka goły bochenek chleba. Nie spogląda na mnie – jestem mu za to wdzięczny, bo płonę ze wstydu. Ale czuję się tym wrzutem upokorzony. Odchodzę szybko, by opanować wzruszenie. Jestem zwycięzcą! Zdobyłem chleb, przestałem bać się głodu – cieszę się, ale jednocześnie smucę. Zbyt intensywne jest to życie „na głodzie”.
Gdy wychodziłem z budynku, mężczyzna, który był moim Przewodnikiem, nagle wyrósł jak spod ziemi i zachęcał mnie, bym stanął na końcu kolejki po jeszcze jeden bochenek chleba (jeśli dowieźli więcej). Rzeczywiście, inni tak robią. Ja chcę jak najszybciej do domu.
Na drugi dzień było już lepiej. Zaopatrzony w foliową torbę ustawiłem się w kolejce, w której zobaczyłem znane, ale i nowe twarze. Spotkałem też mojego Przewodnika. Tym razem do sprawy podszedłem na chłodno. A wracając z dwoma bochenkami chleba, poszedłem na gruszki w samym centrum Łodzi. Dałem sobie prawo zbierania spadów i jedzenia niemytych owoców. Od tego czasu zasmakowałem także w reklamowanych przez posła Niesiołowskiego mirabelkach. W Łodzi jest ich całkiem sporo.
Wybrałem się również na darmową zupę do jadłodajni Caritas na Gdańskiej. To też było ekstremalne przeżycie. Na dziedzińcu oddzielonym od ulicy Kopernika przezroczystym płotem – stare, drewniane stoły, zadaszone, podniszczone deszczem i mrozem, wysmagane wiatrem. Przy nich drewniane, długie ławy. A co, jeśli tramwajem lub samochodem będzie jechał ktoś znajomy? Znów walka ze wstydem przesłaniała mi co chwilę potrzebę obserwowania sytuacji.
Schodzą się ludzie – niektórych widziałem w kolejce po chleb. Siadają przy stołach, rozmawiają. Punktualnie o trzeciej wszyscy ustawiają się w kolejce do drzwi, za którymi znajduje się „wydawka” zupy. Generalnie, każda kolejka po coś ma to do siebie, że fizycznie zbliża ludzi i ułatwia przepływ informacji.
Teraz wyraźnie słyszę większość rozmów. Młody chłopak, mając dość obierania zgniłych warzyw na obiad w schronisku dla bezdomnych mężczyzn, zrobił awanturę kapelanowi, wygarnął wszystkie żale i wyprowadził się, by mieszkać na ulicy. Starszy mężczyzna opowiadał o tym, jak okradli go śpiącego na ulicy. Przepadł cały jego majątek. Zginęła mu torba z łachami i zgniecione puszki po piwie, które zbierał ostatniej nocy na mieście. Nie ma przyzwoitości wśród bezdomnych, no bo któż inny mógł to zrobić, jak nie swój. – oburzenia nie kryli pozostali kolejkowicze, używając siarczystych wulgaryzmów, by dać wyraz wściekłości i współczucia okradzionemu.
Nagle rozmowy milkną. Ludzie ustawiają się twarzami do otwierających się właśnie drzwi „wydawki”. Widzę, że z reklamówek wyciągają plastikowe pojemniki z rączkami. Ja znów jestem nieprzygotowany. Przy stoliku z kociołkiem staram się wytłumaczyć obsłudze jadłodajni, co ja tu robię. Nikt jednak mnie nie słucha, a pracownica, nie patrząc na mnie, wręcza mi plastikową miskę z zupą i bochenek chleba. Teraz mogę udać się do stołu. Znajomi siedzą ze znajomymi, obcy z obcymi. Ci pierwsi rozmawiają, reszta w milczeniu zajada się zupą. Tym razem jest pyszny kapuśniak.
Czując się najedzony, wracam do domu z trzema bochenkami chleba. Będzie na zaś – dla mnie to bardzo ważne, bo przynajmniej przez 3 dni nie będę musiał zwalniać się z pracy, żeby zdobyć pieczywo. Tak! Godziny otwarcia „wydawki” absolutnie nie są dogodne dla osób pracujących i będących w nagłej potrzebie. A w charytatywnych punktach pomocy pieczywo i zupa znikają na pniu. Spóźnisz się – głodujesz. Ale zawsze, o każdej porze dnia i nocy można zbierać mirabelki i szczaw Niesiołowskiego (Rumex Niesiolovscensis). Trzeba tylko wiedzieć, gdzie rosną w publicznych miejscach Łodzi. Ale tylko w sezonie letnio-jesiennym. Poseł bowiem nie wyjawił, co do jedzenia można wydłubać spod śniegu.
Głód zmusił mnie do kreatywności. Pierwszy raz w życiu zacząłem pichcić. Z konieczności gotowałem potrawy z tego, co w domu znalazłem. W ten sposób zużyłem całą paczkę mąki kukurydzianej. Robiłem z niej kisiel: raz z cukrem, raz z olejem, innym razem z ziołami. Z „Dodatku do sernika na zimno” zrobiłem zupę waniliową, którą zjadłem z chlebem. A kromki chleba maczane w oleju z ziołami smakują wybornie. Lecz gdy bez przerwy jesz chleb, to i tak jesteś głodny, choć jakoby najedzony. Wtedy potwornie chce się jeść, ale na początku nie wiadomo, na co ma się ochotę. Dopiero później te doznania zaczynają się klarować. A jeszcze później wystarczy kromka chleba, by poczuć się prawie sytym. Odkryłem ogromną różnicę pomiędzy byciem najedzonym a posilonym. To drugie jest dla mnie teraz ważniejsze.
Bywałem też głodny, gdy nie udało mi się zwolnić z pracy lub spóźniłem się na „wydawkę”. A będąc na głodzie, częściej dostrzegałem porozrzucane w trawie kawałki pieczywa, którymi ludzie karmili ptaki. Gdyby nie wstyd, podniósłbym je z ziemi – tak bardzo chciało mi się jeść.
Wtedy też pomyślałem o tym, żeby pod osłoną nocy wychodzić do parku nad staw po pieczywo, które zostało z dokarmiania kaczek. Marzyłem, żeby w nieogrodzonych i niezamykanych na noc parkach w Łodzi, gdzieś pod drzewami były wyznaczone miejsca do składania pieczywa czy innej, niepsującej się żywności dla ludzi takich jak ja – głodnych-niebiednych, wstydzących się prosić o pomoc czy zwyczajnie niemających czasu na wizytę w charytatywnej jadłodajni. Zrozumiałem, jak bardzo ważną funkcję kiedyś pełniło przynoszenie żywności na groby i pozostawianie jej dla błąkających się dusz. Uświadomiłem sobie, jak wielu moich bliskich i znajomych wyrzuca jedzenie do kosza na śmieci. Zamiast tego, mogliby niepotrzebną żywność zostawiać w parku podczas spaceru.
Gdy po kilku miesiącach od „chudych dni” ze spokojem wyjawiłem moją tajemnicę przyjaciółce, Mirosia stwierdziła: Tak, podobnie jak dla ptaków, powinny być takie karmniki dla ludzi. A ja oczami wyobraźni zobaczyłem je w moim parku. Nie wiem, czy to dobry pomysł – taka akcja społeczna stawiania karmników dla ludzi – ale wtedy, gdy byłem głodny, chętnie bym z nich skorzystał.