Dziecko w ZOO

W latach 70. Łódzkie zoo prowadziło program, w ramach którego zwierzęta odwiedzały szkoły. Na zdjęciu lwiątko wśród dzieci ze szkoły podstawowej nr 17, ul. Limanowskiego 124a. Prawdopodobnie rok 1973 lub 1974 – prywatne archiwum Izy Desperak.
Głaskaliśmy słonia po trąbie, karmiliśmy foki rybami, jelonki marchewką i nosiliśmy… małe małpy na ramieniu. Jeszcze większą frajdę sprawiał nam tato podczas sprzątania legowisk gadów i płazów będących pod jego opieką.
To będzie historia z zaplecza łódzkiego ZOO widziana oczami dziecka. Moimi oczami. Był początek lat 80. Tata pracował w naszym łódzkim ogrodzie jako opiekun zwierząt. Dzięki niemu widziałam więcej, mogłam dotrzeć do najbardziej tajemnych zakątków. Minęło prawie 40 lat, a ja wciąż wspominam tamte, cudowne eskapady. Dziś, kiedy ZOO ma całkowicie zmienić swój wygląd, do wspomnień dołączyła nostalgia.
Tata był opiekunem w Akwarium i Wiwarium, więc jego podopiecznymi były ryby, gady, płazy i inne nieznane mi bliżej stwory. Prywatnie również hodował ryby, także te najpiękniejsze, egzotyczne. W Akwarium wyczarował nowy wystrój, zrealizował wiele fajnych pomysłów, które przetrwały dziesięciolecia. Większość z nich została zmieniona dopiero podczas ostatniego remontu, kiedy miejsce to zamieniło się w „Krainę kapitana Nemo”.
Jak wiadomo, zwierzaki wymagają stałej opieki. Tata gnał do pracy również w weekendy i w święta, więc wraz z mamą i bratem spędzaliśmy te dni właśnie w ZOO. Jako rodzina pracownika mogliśmy korzystać z wejścia służbowego na tyłach ogrodu (często już po zamknięciu dla zwiedzających). Pamiętam, że wieczorna zmiana straży przy bramie wyjściowej miała metalowe, błyszczące hełmy i wyglądali jak strażacy z bajek. Oczywiście zakładali je tylko dla nas – dzieciaków, żeby sprawić nam radość.
Najbardziej ekscytujące było to, że mogliśmy być tak blisko zwierząt. Oczywiście tych, które nie mogły zrobić nam krzywdy. Ja najbardziej lubiłam odwiedziny u malutkich zwierzęcych osesków. Ojciec wędrował wtedy z nami po zapleczach innych działów i wspierany przez swoich kolegów po fachu pokazywał przeróżne maleństwa. Dobrze zapamiętałam odwiedziny u dzikich kotów, gdzie psia mama karmiła wraz ze swoim szczeniakiem dwa małe lwiątka odrzucone przez ich kocią mamę. Od tego czasu powiedzenie Jak kot z psem… wydaje mi się pozbawione sensu.
Nie tylko maluchy mieliśmy okazje dotykać i zaglądać im w oczy. Głaskaliśmy słonia po trąbie, karmiliśmy foki rybami, jelonki marchewką i nosiliśmy… małe małpy na ramieniu. Jeszcze większą frajdę sprawiał nam tato podczas sprzątania legowisk gadów i płazów będących pod jego opieką. Na czas porządków wyjmował zwierzaki z ich legowisk (oczywiście te, które nie były dla nas groźne) i dawał nam je do rąk. Przytulona do mnie jaszczurka czy przewieszony przez szyje mały i najedzony wąż Boa nie przerażały mnie. Bardzo mi się to podobało i niecierpliwie czekałam na spotkanie z kolejnym zwierzakiem. Tych spotkań było wiele. Kiedy opowiadałam o tym w przedszkolu, a potem w szkole, wzbudzałam ogromne emocje i wyczuwałam nutę zazdrości wśród moich rówieśników. Nie dziwię się, bo to przecież był nasz przywilej – dzieciaków łódzkiego ZOO.
A przecież były jeszcze niezapomniane Dni Dziecka i Gwiazdki. Zimowa impreza zawsze miała taki sam scenariusz. Świętowanie zaczynało się od fajnego filmu, oczywiście obowiązkowo o zwierzętach. Potem odwiedzało nas jakieś zwierzątko – czasami był to mały lew na smyczy, innym razem małpka siedząca na ramieniu swojego opiekuna albo para dużych i kolorowych papug. Mogliśmy gościa dotykać, głaskać, zamienić z nim słówko, pod warunkiem, że udało się do niego przedostać między innymi dzieciakami, bo to była największa frajda na takiej imprezie. No, może jedna z największych – na zewnątrz już czekały konie zaprzęgnięte do dużych sań, a to oznaczało kulig po ogrodzie. Zimy w tych latach były zdecydowanie bardziej śnieżne niż obecnie i nie przypominam sobie, aby taka przejażdżka się nie odbyła. Konie pracowały wtedy w ZOO zamiast współczesnych ciągników. Do sań przyczepialiśmy przyniesione z domu saneczki. Zabawa była przednia, szczególnie na zakrętach, na których sanki wywracały się, a my wpadaliśmy w zaspy śniegu. Po tym szaleństwie obowiązkowo ciepłe jedzenie na powietrzu – pieczone na ognisku kiełbaski albo pyszności z wielkiego, wojskowego gara. Nie zabrakło również Mikołaja i paczek pełnych smakołyków.
Letnia impreza, czyli Dzień Dziecka, była podobna, tylko kulig zastępowała przejażdżka bryczkami po alejkach ogrodu. Kończyła się na placu zabaw, tam, gdzie dziś jest wybieg dla żyraf.
W tamtych latach praca w łódzkim ZOO nie należała może do najlepiej płatnych, ale dla ludzi, którzy ją wykonywali, hodowla zwierząt i obcowanie z nimi było prawdziwą pasją. Potrafili godzinami opowiadać o charakterach, przyzwyczajeniach i psotach swoich pupili. Usłyszałam od nich mnóstwo cudownych historii. Zawsze lubiłam zwierzęta i zawsze było ich pełno w moim domu, ale czas spędzony między zwierzakami naszego Ogrodu Zoologicznego pozostawił mi fantastyczne wspomnienia.
Nietrudno zgadnąć, że gdy urodziły moje córki, również często odwiedzałyśmy ZOO. Pokazywałam im wszystkie zakamarki ogrodu, snując opowieści ze swojego dzieciństwa. Ze smutkiem zauważyłam, że przez te wszystkie lata ZOO niewiele się zmieniło, a wręcz podupadło. Poodchodziły za „tęczowy most” niektóre duże zwierzęta, a klatki i legowiska wyglądały, jakby ktoś o nich zapomniał. Dopiero gdy pojawiła się żyrafiarnia i duży wybieg dla tych fantastycznych zwierząt, zaczęło się tam nieco zmieniać. Ale wiele lat zaniedbań i braku pieniędzy na remonty bardzo trudno nadrobić. Mimo wszystko z wielkim sentymentem zawsze tu wracam.
Teraz na miejscu naszego ZOO ma powstać Orientarium. Obiekt, który osobiście kojarzy mi się z betonowym molochem i cenami biletów, na które niewielu z nas będzie stać. Zastanawiam się, czy łodzianie wraz ze swoimi pociechami będą mogli pozwolić sobie na tak częste odwiedziny u zwierzaków jak dzisiaj, czy stanie się tak jak z naszą Falą, pod którą kiedyś ustawiały się kolejki chętnych, a dziś niewielu stać na beztroskie chlapanie się w basenie.
Park Zdrowe – co stanie się z nim? Czy po pojawieniu się Orientarium nie zamieni się w wielki parking? Czy wychodząc z ZOO, zamiast spacerować alejkami parkowymi, będziemy przepychać się między samochodami i wdychać spaliny zamiast świeżego powietrza? ZOO i Park na Zdrowiu były zawsze nierozerwalnie ze sobą związane. Biegacze i spacerowicze mogli oddychać tu powietrzem, w którym jest więcej powietrza i słuchać śpiewu ptaków. Jakie dźwięki będą docierać do nich po przebudowie? Gdzie będą biegać i spacerować? Jak zmieni się to miejsce?
Dlaczego nie możemy wzorem Poznania wyremontować nasze stare ZOO, a Orientarium zbudować na obrzeżach miasta, gdzie nie zniszczymy parku, będzie więcej miejsca na parkingi i inne niezbędne inwestycje? Sentymentalna podróż z mojego dzieciństwa i dzieciństwa wielu łodzian ma dobiec końca? Zapewne niewiele to obchodzi decydentów, ale ja się na to nie zgadzam.
****
Iwona Gajek – studiowała socjologię i Life Coaching na Uniwersytecie Łódzkim. Zajmuje się działaniami związanymi z rozwojem osobistym osób dorosłych. Największą satysfakcję czerpie pracując jako coach zarówno z dorosłymi jak i z młodzieżą.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna – Miasto Ł jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!
You must be logged in to post a comment.