Dalej, dalej
Było lato 1985 roku. 54-letnia Teresa Mielczarek zjadła śniadanie, złapała spakowany plecak i wybiegła z domu, aby zdążyć na autobus. Zaczęły się wakacje, jechała jako instruktorka w góry na obóz sportowy. Na Śląsku czekała ją przesiadka. Zeszła z plecakiem po stopniach autobusu. I wtedy zarwała się pod nią ziemia.
Dwadzieścia trzy lata później, aby wydostać się z domu, z drugiego piętra bloku bez windy, pani Teresa brała poduszkę, którą rzucała na schody. Odstawiała kule, siadała na poduszce i zsuwała się stopień po stopniu na parter. Tam czekała, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził z bloku i wyjmie jej wózek inwalidzki ze schowka, wyprowadzi go przez ciężkie drzwi klatki, sprowadzi po kilku stopniach na chodnik i pomoże jej na nim usiąść. Pilnowała diety, aby ważyć nie więcej niż 48 kg — czasem pomagając trzeba było ją przenieść. Niewysoka renta sprzyjała skromnej diecie. W pobliskim sklepie spożywczym właściciel już dawno tak poustawiał towar, by mogła swobodnie poruszać się między półkami. Jednak podjeżdżając pod sklep trzeba było pokonać kilka progów — tu nieocenionymi pomocnikami okazywali się miejscowi pijaczkowie, którzy pomagali za złotówkę. Gorzej było ze sprawami urzędowymi, bo aby załatwić cokolwiek skutecznie, lepiej jechać samemu, a o transport dla niepełnosprawnych nie tak łatwo, taksówki kosztują. Tymczasem niepełnosprawny, który chce zdobyć fundusze na likwidację barier architektonicznych w miejscu zamieszkania musi dostarczyć — czyli najpierw zdobyć — m. in. zgodę administracji, pozwolenia na budowę, szkice pomieszczeń. Jeśli nie dotrzymuje się terminu, wniosek przepada. I wszystko trzeba zdobywać od początku. Czyli: wyjść, rzucić poduszke na schody, zjechać na pośladkach na parter i dostać się do taksówki korzystając z pomocy sasiada. Urzędnicy proponowali przeprowadzkę do domu opieki albo zamianę mieszkania na parter na innym osiedlu, ale pani Teresa mówiła: — Nie. Tu jest moje miejsce, zaprzyjaźnieni, życzliwi ludzie, bez których nie dałabym sobie rady. I zaczynała każdy dzień od ćwiczeń, by kiedyś znów stanąć na nogach.
Wypadek
— Dlaczego ta ziemia się zarwała? Nie wiadomo. Wygrzebałam się z tej dziury, w szoku dotarłam do apteki, dostałam jakieś leki, wsiadłam w autobus i dopiero po 11 kilometrach jazdy zaczęłam czuć, że jest niedobrze. Z pomocą ludzi udało mi się dostać do pogotowia, do Olesna. Okazało się, ze jestem połamana na kawałki: obie nogi, prawa ręka i kręgosłup. W szpitalu nie było nic. Lekarz mówi:„Rany boskie, jak ja panią zagipsuję, mam tylko jedna paczkę waty na wszystkich pacjentów!”. Jakoś jednak podzielił tę paczkę, powkładał mnie w gips. Zgodziła się mnie przyjąć znajoma, mieszkająca w pobliżu, którą się kiedyś opiekowałam w jednym z łódzkich szpitali. Jednak mieszkała na trzecim piętrze, nie było mnie jak tam wnieść. Ułożyli mnie na podłodze na parterze u sąsiadów. Chciałam za wszelką cenę wracać do domu. Znajoma skontaktowała się człowiekiem, który miał duży samochód i mamę w Łodzi, zgodził się pomóc. Przywiózł mnie do Łodzi, a to wciąż były wakacje i znowu problem: jak mnie wnieść na drugie piętro? Leżę w samochodzie, ten szuka pomocy, zobaczyła nas dozorczyni, pani Krasoniowa, wzięła klucze, w mieszkaniu pozwijała chodniki, zrobiła miejsce. Wtedy ten pan przyniósł mnie i położył na podłodze w przedpokoju. Nareszcie byłam u siebie… A pani Krasoniowa miała pierwszy raz jechać ze swoim chorym synem Stasiem na wczasy. Zdecydowali jednak, że Staś zostanie i będzie się mną zajmował, a ona pojedzie z wnuczkiem. Stasio miał schizofrenię. Znaliśmy się wcześniej, bo uczył mnie hodować rybki, z którymi chodziłam do młodzieży, razem zakładaliśmy akwaria. No i jego mama zostawiła mi rozpiskę leków dla Stasia, ja pilnowałam, żeby je brał, a on się mną zajmował. Postawił mi telefon na podłodze, żebym mogła załatwiać swoje sprawy. Wcześniej pracowałam jako rehabilitantka wad postawy u dzieci i młodzieży, więc znałam lekarzy, którzy mieli do czynienia z ludźmi po urazach, ale były wakacje, wszyscy na urlopach. Jedna z lekarskich sekretarek schowała w szafie kule dla mnie, żeby były na przyszłość, bo kul też nie można było nigdzie dostać. Po miesiącu znajomy doktor wrócił do pracy, ale ja już nauczyłam się sobie radzić na tej podłodze. Jedną rękę miałam wciąż sprawną, to jak by mi szpital pomógł? Tak naprawdę, cały czas myślałam, że nic poważnego mi się nie stało i że za pół roku będę wręcz fruwać. Jak zdjęli mi gips, Stasio przywiózł mi kule, ale okazało się, że nadal nie mogłam się ruszyć. Działała tylko lewa ręka. Miałam pogruchotany kręgosłup. Wtedy poprosiłam o pomoc znajomych studentów, którzy zaczęli mi zwozić książki z Akademii Medycznej. Zrobili mi pulpit, żebym mogła czytać na leżąco. Czytałam, uczyłam się i poznawałam stan swojego organizmu. Zaczęłam ćwiczyć, żeby wygrać z niedowładem, choć ciało nie chciało się ruszać. Mijały miesiące, zaczęło być lżej, chciałam się przewrócić na bok i znowu „poszedł kręgosłup”. Okazało się, że ujawniła się osteoporoza.
Komisja lekarska po dwóch latach uznała mnie za całkowicie niezdolną do samodzielnej egzystencji. Znów pomogli znajomi sąsiedzi — zakupy, sprzątanie, przecież wciąż trzeba było mnie myć, zanieść do toalety. To wszystko było bardzo upokarzające i bardzo bolesne… Sąsiadka, pani Maria spod piątki, podjęła decyzję, że będzie się mną zajmować, bo miała sparaliżowanego męża, więc wiedziała, co trzeba robić. Pomagały matki dzieci po wypadkach, które kiedyś rehabilitowałam.
Walka
Jeżeli ktoś niesprawny ma rodzinę, która walczy, to daje się żyć. Ale jeżeli ktoś zostaje sam, to można się tylko przemóc, prosić o pomoc i uodpornić się na upokorzenia. Bo do urzędów papiery były dostarczane i leżały, czekały, nie miał kto o nie pytać, a potrzebny był sprzęt rehabilitacyjny. Pierwszy wózek kupiłam sama, bo nie mogłam się doczekać, żeby zacząć sie poruszać po mieszkaniu. Bo, nawet dziś, gdy poproszony znajomy zawozi mnie do szpitala, trzeba kłócić się z ochroną szpitala, że potrzebuję trochę czasu, żeby wydostać się z samochodu i nie ma potrzeby wzywać Straży Miejskiej. Bo, jak udaje się wyjechać do sanatorium, to przepada termin w urzędzie złożenia dokumentów dotyczących dofinansowania wanny dla niepełnosprawnych. Ale — jak chcesz żyć — musisz walczyć, jak się poddajesz — giniesz, prosta sprawa. Więc uczyłam się, jak mam sobie pomóc, jakie są przepisy, o co walczyć. Przez kolejne lata ćwiczyłam codziennie od siódmej rano do siódmej wieczór, zaczynałam od paru minut ćwiczeń, potem dochodziłam do cykli dwudziestominutowych. Gdy trafiłam do kolejnego lekarza ortopedy, padło pytanie: „Czego pani oczekuje?”. Odpowiedziałam: „Jak to, czego? Mam chodzić!”. To tylko pokręcił głową. Powiedział: „Życzę, aby się to pani spełniło”. Wróciłam do domu i znów pracowałam jak szalona. Wiedziałam, że na przekór wszystkiemu stanę na nogi.
Pewnego lata przyszła burza, która wybiła mi szyby, woda zalała mieszkanie, na szczęście miałam odłożone pieniądze na wymianę okien. Poprosiłam o pomoc znajomego, Arturka. Przyszedł, popatrzył na mnie, na mieszkanie, powiedział: “Okna, oknami, na razie mogę je zabić gwoździami, ale pani ma jechać na rehabilitację, ja to załatwię”. I tak zrobił. Odłożone pieniądze wystarczyły na miesiąc pobytu w świetnie wyposażonym ośrodku poza Łodzią. Zaczęła się praca od rana do wieczora i kombinowanie pieniędzy na kolejne dwa miesiące. W drugim miesiącu zaczęłam ćwiczyć przy poręczach. W trzecim — pierwszy raz od 25 lat — stanęłam na nogi. W Łodzi zaczęłam chodzić z wózkiem na spacery do parku, jak się męczyłam, to siadałam na nim, ale chodziłam! No i kiedyś zobaczyłam, że ćwiczy grupa nordic walking. Podjeżdżam na wózku i mówię: „Proszę pomóc mi wstać, dać mi kije i pokazać jak to się robi!”. Po pół roku instruktorka przyznała się, że myślała, iż ja oszalałam. „Nie sądziłam, że jest w pani tyle uporu. Nie wierzyłam, ze się pani tego nauczy” — przyznała. „Chodzi pani najlepiej z całej grupy.” Ćwiczę to chodzenie godzinę do południa i godzinę po południu. Wciąż są problemy, bo kręgosłup nie chce słuchać i tracę równowagę. Tu na osiedlu nie mam problemu, bo ludzie mnie znają i wiedzą, że ja się chwieję nie dlatego, że jestem pijana, tylko z powodu wypadku. Ludzie mnie zaczepiają, niektórzy obcałowują, nawet ze łzami w oczach. To mi dodaje odwagi, to mi pomaga żyć. Kilka dni temu patrzę — jedzie znajomy na wózku i wiezie lekarstwa z apteki. W zębach. Dogoniłam go i pomogłam zapakować z tyłu wózka do torby. Jak mnie zobaczył, to nie uwierzył, że stoję na nogach. Tylko pijaczkowie, którzy pomagali mi się dostać wózkiem do sklepów i dostawali za to tu złotówkę, tu dwa złote mogą być rozczarowani… A ja idę. Dalej i dalej.
Komentarz autorski: W Łodzi jest ponad 100 tys. osób o różnym stopniu orzeczonej niepełnosprawności. Część z nich żyje uwięziona na piętrach kamienic, bloków bez windy. Nie każdy ma w sobie tle determinacji, aby wydostawać się z domu zjeżdżając na pośladkach po schodach. Nie każdy nauczy się obsługi komputera i Internetu, jak pani Teresa, która nie stanęłaby na nogach, gdyby kiedyś nie schowała dumy do kieszeni i nie zaczęła prosić o pomoc każdego, kto jej przyszedł do głowy. Licząc na rozwiązania systemowe i urzędowe tryby pomocy prawdopodobnie nie wstałaby z podłogi, na którą położono ją w 1985 roku. Polski system pomocy nie uwzględnia tego, że ktoś może być naprawdę sam. 10 listopada pani Teresa skończyła 82 lata.
fot. Krzysztof Jarczewski
You must be logged in to post a comment.