Coś wisi w powietrzu
Łódź się dusi, tak jak dusiła się za sprawą dymiących kominów fabryk, jednak o zakazie palenia w piecach nikt nie mówi. Politycy, których nikt nie mobilizuje do działań, nie planują dopłacać z miejskiego budżetu do wymiany pieców. Mieszkańcy zainteresowani rezygnacją z węgla mogą szukać sojusznika jedynie w wojewódzkim funduszu ochrony środowiska.
Kraków niedawno wyprzedził Łódź, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców, ale ścigamy się z nim także w innej, niechlubnej kategorii. Chodzi o liczbę dni w roku, kiedy lepiej nie wychodzić z domu i nie otwierać okna, ponieważ powietrze nie spełnia norm czystości.
Według raportu NIK w 2013 roku było ich u nas 138, zaledwie o 20 mniej niż w stolicy Małopolski, która bije rekordy na tym polu. Lepiej niż w Łodzi jest nawet na Śląsku, tradycyjnie kojarzonym ze zdewastowanym środowiskiem.
W okolicy krakowskiego Rynku Głównego zawieszono kilka tygodni temu tablicę upamiętniającą ofiary smogu. Można na niej przeczytać, że w ciągu ostatnich piętnastu lat brudne powietrze przyczyniło się do śmierci 6 tysięcy krakowian. To jedna z wielu akcji miejskich aktywistów i aktywistek. Dzięki ich staraniom temat smogu nie schodzi z ust mieszkańców oraz polityków, a widok człowieka z maseczką na twarzy już nikogo nie dziwi. W styczniu sejmik województwa małopolskiego przyjął uchwałę antysmogową, wprowadzającą od września 2019 roku zakaz palenia węglem i drewnem w Krakowie. To odważna decyzja, bo o ile węgiel raczej powszechnie kojarzy się z zanieczyszczeniami, to drewno miało swoich obrońców. Nie wszyscy chcieli przyjąć do wiadomości, że modne i popularne wśród klasy średniej kominki również szkodzą. Presja społeczna była jednak tak silna, że żaden z radnych nie zagłosował przeciw uchwale.
Spacer po Łodzi zdrowiu zaszkodzi
W Łodzi sprawa zanieczyszczonego powietrza wciąż nie przyciąga uwagi mieszkańców. – Wielu ludziom się wydaje, że skoro upadł łódzki przemysł i nie widać już dymiących kominów fabrycznych, problem zniknął. – mówi jeden z lokalnych działaczy ruchu ekologicznego. – To także kwestia skali. Łatwiej zbagatelizować jeden kopcący domowy piec niż górujący nad miastem komin, ale jeśli takich pieców są tysiące, sytuacja staje się dramatyczna.
Ten dramat wyziera ze statystyk dotyczących zdrowia mieszkańców zatrutych miast. Smog to niewidzialny zabójca. Spacery na powietrzu – zwanym niesłusznie świeżym – mogą skutkować m.in. chorobami układu oddechowego (alergie, astma), problemami z układem krążenia (choroby serca, nadciśnienie, miażdżyca, zawały), kłopotami z koncentracją i pamięcią, depresją, znacznie zwiększonym ryzykiem chorób nowotworowych, utrudnioną rekonwalescencją po mniej groźnych chorobach zakaźnych.
O tym, jak ogromny wpływ na zdrowie ma smog, świadczą przykłady z innych europejskich miast, gdzie przed laty również strach było oddychać. W Dublinie i okolicy po wprowadzeniu pod koniec lat 80. ubiegłego wieku zakazu detalicznej sprzedaży węgla wskaźniki zachorowań na raka płuc oraz choroby układy oddechowego wyraźnie spadły – w niektórych regionach o połowę.
Do wyobraźni przemawia także historia z Londynu, gdzie w grudniu 1952 roku z powodu mgły gwałtownie obniżyła się temperatura, co skłoniło mieszkańców do intensywnego palenia w piecach – powstały smog zabił w ciągu pięciu dni około 4 tysięcy osób, a w mieście zabrakło trumien.
W ciągu kilku kolejnych tygodni liczba śmiertelnych ofiar potroiła się. Przyczyną śmierci była ostra niewydolność oddechowa. W następstwie tych wydarzeń przyjęto ustawę o czystym powietrzu, która pomogła znacznie polepszyć warunki życia w brytyjskich miastach.
Próg stężenia pyłów i zanieczyszczeń, poniżej którego nie występują żadne negatywne skutki zdrowotne, nie istnieje. Ustala się jednak normy, których przekroczenie powinno skłaniać władze do podjęcia szybkich działań. Na przykład Światowa Organizacji Zdrowia określa dobową normę dla pyłu PM2,5, którego niewielkie cząstki są w stanie przeniknąć przez pęcherzyki płucne do krwiobiegu i siać w organizmie prawdziwe spustoszenie. Ta norma w styczniu tego roku była w Łodzi przekraczana codziennie.
Wprowadza się także powszechnie normy krajowe, co w Polsce potraktowano jako doskonały sposób na uśpienie czujności obywateli i obywatelek. Dobrym przykładem jest poziom stężenia trującego pyłu PM10. Jego cząstki są odpowiednio większe, jednak wciąż bardzo małe i niezwykle niebezpieczne.
Gdy średnia dobowa stężenia tego pyłu przekroczy 100 mikrogramów na metr sześcienny, w Czechach ogłasza się alarm smogowy. We Francji ten poziom wynosi 80, a np. w Belgii – 70. Gdyby w Polsce przyjąć normę taką jak dla Francji, alarm w Łodzi byłby podnoszony ponad 30 razy w roku. Nic takiego jednak się nie dzieje. Łodzianie i łodzianki żyją w błogiej nieświadomości zagrożeń, ponieważ minister środowiska za poziom alarmowy przyjął 300 mikrogramów na metr sześcienny.
Ucieczka przed smogiem
Migracje ludności związane z zanieczyszczeniem środowiska kojarzą się raczej z nękaną suszami Afryką niż z dbającą o ekologię Unią Europejską. Niesłusznie. W Krakowie coraz więcej osób myśli o wyprowadzce, a niektórzy już zdecydowali się na taki krok. – My też chętnie wynieślibyśmy się na obrzeża miasta, chociaż nie łudzimy się, że mielibyśmy tam krystalicznie czyste powietrze. Tej zimy byliśmy w górach i ze szczytu w okolicach Lanckorony mieliśmy widok na światła Krakowa i rozlewający się wszędzie smog. Nie unikniemy całkowicie zanieczyszczeń, bo to wymagałoby długotrwałych działań o szerszym zasięgu, przynajmniej ogólnopolskim, ale zmiana otoczenia i choć odrobinę czystsze powietrze będą dla nas ważne. Tutaj wciąż borykam się z kaszlem i bolącymi zatokami. – opowiada Kamil Czepiel, mieszkający od kilku lat w Krakowie i zajmujący się edukacją ekologiczną.
Rosnąca świadomość może wygonić mieszkańców także z Łodzi przystępującej do rewitalizacji centrum. Wciąż w wielu budynkach pali się tutaj w piecach węglem, często kiepskiej jakości. Paliwem bywają także śmieci, co jest zabronione, ale kontrole Straży Miejskiej wydają się mało efektywne. Wymowny przykład stanowi ulica Piotrkowska. Na ulicy elegancki granit, a mieszkańcy niektórych zabytkowych kamienic wciąż muszą rozpalać codziennie piec, aby się ogrzać. Na reprezentacyjnym trakcie miasta w sezonie grzewczym sklepy spożywcze kuszą klientów promocją na brykiet. Podobno Dalkia, monopolista dostarczający w Łodzi ciepło z sieci, nie była zainteresowana rozwiązaniem problemu. A władze miasta nie mają wpływu na jej decyzje, ponieważ jest to prywatna spółka. To rodzi pytanie o sens i skutki prywatyzacji łódzkiej elektrociepłowni, której dokonało ponad dekadę temu ministerstwo skarbu.
Dalkia dostarcza ciepło do niespełna 60% odbiorców w Łodzi. Spółka oszacowała, że mniej niż jedna piąta łodzian ogrzewa się gazem. Pozostali korzystają z małych kotłowni oraz z pieców. W roku 2014 w instalację centralnego ogrzewania było wyposażonych mniej niż 40% mieszkań komunalnych. Ten odsetek powoli rośnie, dzięki remontom w ramach programu „Mia100 kamienic”. Wciąż jednak, w XXI wieku rzesza łodzian i łodzianek jest zmuszona do zakupu i dźwigania węgla. To taniej niż ogrzewać się gazem lub prądem, ale jeśli uwzględnimy w rachunku utratę zdrowia oraz czas poświęcony na palenie w piecu, sprawa kosztów przestanie być oczywista.
Kraków, gdzie za trzy lata zacznie obowiązywać zakaz palenia węglem oraz drewnem, nie szczędzi środków na program wymiany pieców, zdając sobie sprawę, że dla indywidualnego odbiorcy koszt może być nie do udźwignięcia. Stolica Małopolski znaczną część środków na wielką operację wymiany pieców czerpie ze źródeł zewnętrznych – z wojewódzkiego i krajowego funduszu ochrony środowiska oraz z Unii Europejskiej.
Wygospodarowała też pulę pieniędzy w miejskim budżecie. Tym, którzy zgłosili się najwcześniej, Kraków sfinansuje wymianę w stu procentach. Z roku na rok poziom dofinansowania będzie spadał. Zasada „kto pierwszy, ten lepszy” działa na mieszkańców mobilizująco.
Łódź się dusi, tak jak dusiła się za sprawą dymiących kominów fabryk, jednak o zakazie palenia w piecach nikt nie mówi. Politycy, których nikt nie mobilizuje do działań, nie planują dopłacać z miejskiego budżetu do wymiany pieców. Mieszkańcy zainteresowani rezygnacją z węgla mogą szukać sojusznika jedynie w wojewódzkim funduszu ochrony środowiska. Oferowane im warunki finansowe nie umywają się do krakowskich.
Nadzieją jest powołana niedawno nieformalna inicjatywa Łódzki Alarm Smogowy, na razie obecna w Internecie. Jak mówi Tomasz Orzechowski, grupa planuje informować o problemie oraz dopingować sejmik wojewódzki i marszałka do zajęcia się sprawą.
Nie tylko piece
W dyskusji o smogu dominuje zwykle temat pieców, choć za zanieczyszczenia powietrza odpowiada w znacznym stopniu transport. W przypadku pyłów PM10 ruch drogowy odpowiedzialny jest w Łodzi za blisko jedną piątą zanieczyszczeń. Samochody emitują także ponad 25% zanieczyszczeń tlenkami azotu. Tutaj sprawa wydaje się prostsza i oswojona, bo od dawna dyskutowana – receptą może być przede wszystkim sprawniejsze, a przez to atrakcyjniejsze MPK, które przekona do siebie jak najwięcej mieszkańców. Wtedy mniej chętnie będą oni korzystać z samochodów.
Niestety, po wielu miesiącach remontu trasy W-Z i ogromie wyrzeczeń, które miały przynieść pasażerom autobusów i tramwajów radykalną zmianę na lepsze, okazało się, że wbrew obietnicom znów nic nie działa tak jak trzeba. Ratowanie katastrofalnego wizerunku MPK nie będzie zatem łatwym zadaniem. Jeśli jednak Łódź poważnie myśli o rewitalizacji, musi się tego podjąć. Świadomi mieszkańcy zajrzą w końcu do wyników pomiarów i odkryją, że w godzinach szczytu stężenie tlenków azotu w okolicy centrum miasta wynosi czasem ponad 600 mikrogramów na metr sześcienny. W Madrycie alarm smogowy jest ogłaszany przy trzykrotnie niższych wartościach – wprowadza się wówczas m.in. zakaz parkowania w centrum, aby samochody przestały tam wjeżdżać. To daje do myślenia – przecież płuca mamy takie same jak Hiszpanie. Może więc lepiej uciekać z miasta?
Nonszalanckie podejście do fatalnego stanu powietrza to zabójczo zły pomysł.
You must be logged in to post a comment.