Co czytał w dzieciństwie mecenas Marcin Górski?
W czerwcu opublikowaliśmy wywiad z Beatą Cyperling z księgarni „Litera” pt. „Dorastanie z książką”. Na stronie internetowej Miasta Ł i na profilu na Facebook’u będziemy zamieszczać krótkie wywiady m.in. z politykami, dziennikarzami, ludźmi kultury, adwokatami. Zapytamy, jakie książki czytali w dzieciństwie i dlaczego warto czytać.
Jednym z bohaterów książek Niziurskiego jest niejaki Ciamcia. Ja patrzyłem na świat oczami Ciamci. Jako chłopiec miałem potrzebę przygody i myśmy z kolegami, te przygody tworzyli. To były rzeczy zupełnie nieodpowiedzialne – o lektury, które rozbudzały wyobraźnię Marcina Górskiego z Kancelarii Tataj Górski Adwokaci, pytała Anna Jurek.
Anna Jurek: Panie Mecenasie, czy od zawsze czytał Pan książki prawnicze?
Marcin Górski, Kancelaria Prawnicza Tataj Górski: Oczywiście. Już w wieku 5 lat zaczytywałem się w komentarzu prof. Erecińskiego do Kodeksu Cywilnego.
To jest nieprawda. Wpuszcza mnie Pan w maliny.
MG: Zgadza się. Cóż, to taki zawód. Ale byłem wychowywany w kulcie książek. Mnie i mojemu bratu czytali rodzice, np. bajkę o kotach Filemonie i Bonifacym. Ale też bardzo wcześnie zacząłem czytać sam. Kiedy szedłem do szkoły podstawowej czytałem już płynnie, a książki, które pamiętam, to „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren czy „Doktor Dolittle i jego zwierzęta” Hugo Loftinga.
Czy te książki poleciłby Pan dzisiaj dzieciom?
MG: Zdecydowanie. „Dzieci z Bullerbyn” to jest książka w swoim zamyśle bardzo głęboko socjalistyczna. Co to znaczy? Dzieci, rodzice i ludzie z miasteczka żyją w swoistej komunie, idyllicznej, choć biednej. Ich życie jest podporządkowane bardzo prostym wartościom: uczciwości, sprawiedliwości, przyjaźni, równości. To są wartości uniwersalne i bardzo cenne, szczególnie dzisiaj. Znajdziemy je także u Doktora Dolittle – ten sam zamysł, głęboko równościowy i solidarnościowy, w szczególności w odniesieniu do najsłabszych, dzisiaj powiedzielibyśmy wykluczonych, w tym przypadku zwierząt.
Uważam, że należy też sięgać do bajek i wierszy. Niekoniecznie do Perrault czy Andersena, bo te baśnie wydają mi się dzisiaj dość brutalne i drastyczne, jak na percepcję małoletnich. Ale np. wiersze Brzechwy są godne polecenia.
Zachęcałbym także do czytania „Muminków” Tove Jansson.
Ale czy one nie są zbyt straszne? Przede wszystkim Buka?
MG: Są. Buka mnie straszy do dziś, bo właściwie wszystko, czego się boimy, to Buka. Buką jest dla części Polaków to, czym Pani się zajmuje, mam tu na myśli seksualność człowieka. Współczesne dzieci sięgają po „Harrego Pottera”, a nastolatkowie po sagę „Zmierzch”. Myślę zatem, że potrzebujemy tej trochę mrocznej atmosfery. Pamiętam, że ja jej potrzebowałem.
Po co?
MG: Po co potrzebujemy mroczności? Dlatego, że nasze życie jest coraz bardziej zracjonalizowane. Stajemy się coraz mądrzejsi. Świat ma przed nami coraz mniej tajemnic, bo wszystko, co było tajemnicą, jest dziś opisane na 30 tys. stron. A jednak potrzebujemy niedopowiedzenia. Tego, co można przede wszystkim poczuć, a nie tylko rozumieć.
Jakie lektury Pan sobie jeszcze cenił?
MG: Od wczesnej podstawówki czytałem także wszystkie książki Edmunda Niziurskiego. Wiele z nich niemal znałem na pamięć. Lubiłem przygody „Pana Samochodzika” Zbigniewa Nienackiego, który pisał także powieści erotyczne, ale te nie wpadły mi wtedy w ręce.
Czy utożsamiał się Pan z którymś z bohaterów?
MG: Jednym z bohaterów książek Nizurskiego jest niejaki Ciamcia. Ja patrzyłem na świat oczami Ciamci. Jako chłopiec miałem potrzebę przygody i myśmy z kolegami, te przygody tworzyli. To były rzeczy zupełnie nieodpowiedzialne. Mieszkałem wtedy na Retkini. W okolicach ulicy chyba Dennej znajdowało się wejście do jednego z kanałów deszczowych miasta. Nazwaliśmy go Smródką. Można było nim przejść w okolice centrum, na Karolew, w pobliże Dworca Kaliskiego. Proszę wyobrazić sobie, jacy byliśmy głupi. Gdyby spadła nagła ulewa, taka jak dzisiaj, to by nas potopiło. Ale dla mnie łażenie po kanałach to była przygoda jakie mieli Kekuś, Kleksik czy Gnat w książkach Niziurskiego. Przeczytałem też „Księgę urwisów”, „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”, „Sposób na Alcybiadesa”, „Adelo, zrozum mnie!”.
Za co Pan ich cenił – tych chłopców z książek?
MG: Po pierwsze, za solidarność. Oni byli niesamowicie solidarni wobec siebie. Po drugie, za to, że system ich wartości był kompletnie niematerialny. Było widać, że w ich domach nie było pieniędzy, ale oni nie przywiązywali do tego wagi. I po trzecie, odwaga. Te przygody były kompletnie szalone, np. potrafili ukraść ambulans szpitalny, aby poderwać dziewczynę, o ile dobrze pamiętam. Udawali też pomocników znachora i ratowali dzieci przed nim, żeby ich nie wykończył. To mi imponowało.
W podstawówce przeczytałem także – z dużym przejęciem – całą trylogię Henryka Sienkiewicza. Jest to oczywiście wierutne kłamstwo historyczne, ale jako książkę przygodową czyta się świetnie.
Muszę powiedzieć o jeszcze jednej, ważnej rzeczy w duchu kończenia z zakłamaniem. Już jako dziecko uwielbiałem niedyskrecje. Pamiętam, że w bibliotece moich rodziców znajdowała się książka pt. „Intymne niedyskrecje” [autorstwa seksuologa Kazimierza Imielińskiego – przyp. red.]. To była pozycja z gatunku literatury dość bulwarowej, która traktowała o życiu intymnym znanych ludzi. Dowiedziałem się poruszających rzeczy na temat Marilyn Monroe i Mozarta.
Ile miał Pan lat?
MG: Osiem, może dziewięć. Kiedy wracałem po szkole do domu, a rodzice jeszcze byli w pracy, mogłem buszować po bibliotece. Pamiętam 2 książki, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Pierwsza, właśnie „Intymne niedyskrecje”, a druga to bardzo stare, dwutomowe wydanie podręcznika dla lekarzy z końca XIX wieku. W grubej, skórzanej oprawie, ze złoconymi literami, bogato ilustrowane. Opisy ciała ludzkiego przedstawione tam były dla mnie niezwykle, opisy chorób – frapujące, rozkrojone serca i wątroby – bardzo interesujące. Pamiętam do dzisiaj jedną grafikę: dużą, przerośniętą ludzką stopę i opis pod nią Słoniowatość na Samoa. Przez jakiś czas prześladowała mnie myśl, że mógłbym kiedyś mieć taką słoniowatość. W tej książce były wspaniałe rzeczy. Można było się dowiedzieć np. w jaki sposób za pomocą zimnego tuszu, czyli prysznica, zwalczyć skłonność ku samogwałtowi. Ja wtedy byłem jeszcze za młody, aby to rozumieć, ale już samo to stwierdzenie ogromnie mnie zdumiało. Że można samemu sobie zrobić krzywdę. Te tomy były jak zakazany owoc.
Czy one Panu nie zaszkodziły?
MG: Nie. Zupełnie nie. Nie wydaje mi się, aby jakakolwiek książka zaszkodziła komukolwiek. Może powiem rzecz szokującą, ale nawet „Mein Kampf” nie jest w stanie nikomu zaszkodzić. Bo jeśli czytam tę książkę jako wizję chorego umysłu, nie zapałam od tego chęcią budowania obozów. Jeśli czytam „Intymne niedyskrecje”, nie będę chodził do łóżka nie umyty, jak to podobno czyniła Marilyn Monroe.
Może nie musiała się kąpać, bo zawsze pachniała Chanel nr 5?
MG: No właśnie z książki to nie wynikało. Ona raczej pachniała sobą, nie zawsze przyjemnie.
Jeśli chodzi o inne moje lektury, to nie mogę pominąć także „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej – opowieści o Polsce i Polakach w czasach PRL-u.
Jako dziecko Pan czytał Osiecką?
MG: Miałem wtedy około 12 lat. Wtedy ukazał się także „Alfabet” Jerzego Urbana, który bardzo mnie zainteresował. Był fascynującym portretem epoki. Z powodu inteligencji autora, ale też dlatego że pokazywał różne oblicza Polski lat 50. i 60. Mało kto dziś pamięta, że wejście Urbana do rządu generała Jaruzelskiego było dużym zaskoczeniem. Był przecież jednym z dziennikarzy, których względnie mocno bito po tyłku w okresie gomułkowskim i gierkowskim. W książce znakomicie opisywał znanych wówczas ludzi, w tym byłego łódzkiego dygnitarza, który później był ambasadorem na Węgrzech.
Pod koniec liceum z wypiekami na twarzy czytałem „Dzienniki” Stefana Kisielewskiego, również genialnego cynika. W ogóle bardzo lubiłem książki, które pokazywały epokę PRL trochę od kuchni i początki demokratycznego państwa.
Fascynujące lektury rozbudzały Pana wyobraźnię w dzieciństwie i wczesnej młodości.
MG: Jeszcze jedna rzecz wydaje mi się istotna. Muszę o tym powiedzieć. Miałem szczęście do cudownych polonistek. W liceum miałem znakomitą nauczycielkę Panią Profesor Lesiak. Ona miała niezwykłą umiejętność pokazywania lektur od zupełnie innej strony. „Lalkę” Bolesława Prusa omawia się dość sztampowo: ta Łęcka taka głupia, a ten Wokulski taki dobry i biedny. To jest kompletna bzdura! Przecież, to jest młoda dziewucha marząca o księciu z bajki na białym koniu, a tu jej dają starego dziada, który jest cwaniakiem, handlarzem, nie z tej klasy co trzeba i z napuchniętymi łapami. A trzeba pamiętać, że to epoka romantyzmu. Dlaczego ta kobita miała się w nim zakochać? Bo miał zmysł do interesów? Pani Profesor każdą książkę pokazywała w ten sposób – podchodząc do niej niesztampowo i przewrotnie, po to, aby przyjrzeć się uważnie psychologii postaci. Te książki nawet najbardziej opornego mogły zachwycić! Zresztą wszystkie moje polonistki były świetne: Pani Profesor Górecka – działaczka „Solidarności” pod koniec lat 80. – czy Pani Profesor Dyjankiewicz. Do dzisiaj pamiętam je z imienia i nazwiska. I jestem im ogromnie wdzięczny za pracę, którą włożyły w to, żeby nas do czytania zachęcić.