Bułka z satysfakcją, raz!
Trzeci sektor jest skuteczny i niezastąpiony tam, gdzie urzędy i miasta są bezradne. Podsuwa rozwiązania problemów, których lokalna władza nawet nie dostrzega.
Mniej więcej dwa lata temu spotkałem się przy barze ze znajomym dziennikarzem. Rozmawialiśmy dość klasycznie:
– Co tam Panie w polityce?
– Ano pielęgniarki strajkują, górnicy strajkują, wszyscy właściwie wychodzą na ulicę, by strajkować.
Potem siedzieliśmy dość długo w milczeniu. W końcu padło pytanie, które siedziało w naszych głowach: Może my też byśmy ogłosili strajk?
– Trzymałem tę anegdotę dość długo w pamięci, czekając na kogoś, kto ją doceni – powiedział dziennikarz. – Usłyszałem ją od znajomego aktywisty, którego dręczyło to samo pytanie. Powiedział mi, że w sumie organizacje pozarządowe też mogłyby wyjść na ulicę i protestować… Jak jednak wyjść na ulicę, kiedy właściwie już od dawna jest się na ulicy? – dodał po chwili. Dwa lata temu wydawało mi się, że to przesada – pewnie że w trzecim sektorze źle się dzieje, pewnie że mogłoby być lepiej. Ale żeby od razu tak dramatyzować? Po co ten fatalizm?
Tego aktywisty już dawno nie ma w Łodzi, dziennikarza nadal czasami widuję przy barze. Sam natomiast za chwilę wyjdę na ulicę – nie, wcale nie po to, by strajkować, wykrzyczeć swoją opinię. Wyjdę na ulicę, bo ulica staje się jedynym miejscem, na które jeszcze mnie stać.
Mam dziesięcioletni staż w organizacji pozarządowej. Zacząłem od rasowego członka zwyczajnego, przez zaangażowanego członka zarządu, po cholernie dla mnie ważną funkcję przewodniczącego. Robiłem wszystko: szukałem pieniędzy, pisałem oferty, organizowałem festiwale, koncerty, spotkania, projekcje filmowe, tworzyłem wystawy, projekty kulturalne, artystyczne, kampanie promocyjne, edukacyjne, koordynowałem działania partycypacyjne i wiele, wiele innych. To wszystko procentuje, to wszystko mam zapisane w ładnej, przejrzystej tabelce z nagłówkiem „CV”. Gdy się jej przyglądam, to jestem z siebie zadowolony – to masa osiągnięć i zdobytych umiejętności. I co z tego? Panie Przemku, bardzo dziękujemy za przesłanie nam swoich dokumentów – nie możemy jednak Pana zatrudnić, ponieważ nie ma Pan udokumentowanego stażu pracy.
Przez dziesięć lat cały trzeci sektor wierzył, że złapał świat za nogi. Że będzie lepiej, że warto realizować projekty, nawet na nich nie zarabiając, bo przecież to się kiedyś zwróci, bo przecież jak zobaczą, co i jak robimy, to znajdą się pieniądze, blichtry i opierunki. I teraz, po tych dziesięciu latach, kiedy powoli przestajemy być młodzi i dobrze się zapowiadać, nagle dociera do nas, że nic się nie zmieniło. Nie ma profesjonalnego trzeciego sektora – trzeci sektor to nadal w przekonaniu urzędników, radnych i wielu innych hobby, które należałoby sobie uprawiać po godzinach. Czas ucieka – dziesięć lat temu tysiąc złotych pensji spokojnie wystarczało, by przeżyć. Jak się ma lat 30 albo i więcej, nagle się okazuje, że tysiąc złotych wystarcza mniej więcej na nic, bo czynsz, bo telefon, bo coś do jedzenia, bo przecież chociaż weekend gdzieś poza domem. To cholernie frustrujące. I dobrze wiem, że jak tylko ten tekst się pojawi, usłyszę, że marudzę, że narzekam, że „trzeba było sobie poważną pracę znaleźć”. Słyszę to niemal codziennie. „Może przestałbyś się bawić i poszedł do pracy?”, „Musisz w końcu dorosnąć, nie można być marzycielem całe życie”. Naprawdę? Naprawdę ktoś śmie twierdzić, że trzeci sektor to „zabawa”? Zabawa w zarządzanie sztabem ludzi, napiętym harmonogramem? Zabawa w pisanie po nocach raportów ze świadomością, że jak cokolwiek odpuszczę, wisi nade mną perspektywa zwrotu 200 tysięcy złotych, które już właściwie wydałem? Zamiast tego wszystkiego powinienem znaleźć „poważną” pracę? Otóż praca w trzecim sektorze to nie zabawa. To nie „niepoważna” praca. Jedyne co jest niepoważne, to przekonanie, że skoro ktoś działa w stowarzyszeniu albo w fundacji, to na pewno robi to z pasji i można mu nie płacić wcale albo płacić śmiesznie mało. Ile razy trafiałem do oburzonego urzędnika, który nie potrafił zrozumieć, jakim sposobem mam zarabiać „tak dużo” – przecież jestem społecznikiem! I dobrze wiem, że zaraz odezwą się kolejne osoby, które mi powiedzą: Przecież organizacje pozarządowe to zwyczajne firmy, które pod płaszczykiem celów statutowych nie płacą podatków, więc nie dość że narzekam, to jeszcze oszukuję polski system finansowy i jestem złodziejem. To także przerabiam niemal codziennie. To doświadczenie każdej organizacji, która ma czelność wprost i na głos poprosić o pieniądze. Bo przecież wiadomo, że my tylko wyciągamy kasę nic nie robiąc. Wiadomo, że każdy z nas ukrywa wielki dom i BMW w garażu.
Trzeci sektor jest potrzebny. Nie mam zamiaru udowadniać jego znaczenia w tym miejscu. Wspomnę jedynie, że bez organizacji pozarządowych nie byłoby w Łodzi dobrej edukacji seksualnej, nie byłoby budżetu obywatelskiego, wielu inicjatyw kulturalnych i artystycznych, nikt nie monitorowałby działań Rady Miejskiej i Urzędu Miasta, mało kto pomagałby dzieciakom z enklaw biedy. Nikt by nawet nie zauważył takich kwestii jak ginąca wraz z kolejnymi seniorami historia miasta, problemy wykluczenia kobiet, i tysiąca innych.
Chcę zabrać głos w sprawie trzeciego sektora, który właściwie powoli przestaje istnieć. Jeszcze jedna anegdotka o dzisiejszej sytuacji łódzkich organizacji: Gdzie najłatwiej znaleźć łódzkiego aktywistę? Na pewno nie w Łodzi! Pracujemy w Gorzowie, Gdyni, Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu, jeździmy na Ukrainę, Litwę, do Gruzji, Holandii, Niemiec i Hiszpanii – bo jesteśmy dobrzy w tym co robimy. Szkoda, że nasze własne miasto tego nie widzi, szkoda, że Łódź nie potrafi wyciągnąć wniosków z tego, co robią inne miasta. To nie prawda, że trzeci sektor znika wszędzie, bo nie jest potrzebny, a jeśli działa, to jest rodzajem hobby. Nie – trzeci sektor jest skuteczny i niezastąpiony tam, gdzie urzędy i miasta są bezradne. Podsuwa rozwiązania problemów, których lokalna władza nawet nie dostrzega. Tymczasem w Łodzi, nawet jeśli wydaje się, że po kilku latach ciężkiej walki ktoś w końcu pozwolił aktywistom i społecznikom zabrać głos w imieniu reprezentowanych przez siebie grup mieszkańców i mieszkanek, że wreszcie mają oni wpływ na miejską politykę, to faktycznie – wydaje się. To prawda, że przez ostatnie trzy, cztery lata siedzimy przy jednym stole z pełniącymi władzę. Rzeczywiście, budżet obywatelski został wprowadzony do Łodzi między innymi dlatego, że zaproponowali to aktywiści i społecznicy. Szkoda tylko, że ten stół, przy którym siedzimy, to nie ten sam stół, przy którym podejmowane są decyzje. Budżet obywatelski wcale nie zmierza w kierunku idei, która mu przyświeca – jest zwykłym narzędziem PR-owym miasta. Co z tego, że miasto potrzebuje programów edukacyjnych i działań aktywizacyjnych czy animacyjnych dla mieszkańców i mieszkanek strefy rewitalizowanej? Po pierwsze, remonty, po drugie, Expo. Co z tego, że Łódź ma znane w świecie imprezy i festiwale? Zróbmy w Łodzi Transatlantyk. Przykładów jest wiele. Każdy z nich jest kolejnym gwoździem do trumny sektora, biletem na pociąg dla następnej osoby, którą z otwartymi ramionami przyjmują urzędy innych miast w Polsce. Dyrektor łódzkiego Biura ds. Rewitalizacji cieszy się: Łódź ma tak doskonałe kadry, że może eksportować je na zewnątrz. Doskonale, Panie dyrektorze – ciekawe skąd Łódź będzie czerpać, gdy już wszystkich wyeksportuje? Skąd Łódź planuje wziąć specjalistów od życia społecznego, jeżeli nadal świadectwo pracy jest w wielu przypadkach podstawowym kryterium ich oceny?
Lubię to, co robię. Dlatego chowam CV w głęboki folder w najdalszym rogu pulpitu na swoim komputerze i na razie nie zamierzam go wysyłać. Smarowanie suchej bułki czystą satysfakcją powoli mi się nudzi i nie ukrywam, że wolałbym chociaż pasztet. Ale poczekam jeszcze trochę. Poczekam, bo jestem ciekaw, nie tego czy, a kiedy trzeci sektor rozliczy obecnie rządzących. Chcę zobaczyć, czy oni odkryją, że bez organizacji pozarządowych po swojej stronie mogą w którymś momencie bardzo dużo stracić. Czego Państwu i sobie nie życzę.
You must be logged in to post a comment.