Budżet obywatelski do łatania dziury

Tacy z nas fantastycznie zaangażowani obywatele i obywatelki! Tyle projektów do budżetu obywatelskiego? Taka frekwencja przy głosowaniu? Myślałby kto! Czy to oznacza, że teraz należałoby oddać całą władzę i cały budżet miasta w ręce ludu? Nie, nie – moment, nie tak prędko. Jesień idzie – będę narzekał. Bo mi się wydaje, że budżet obywatelski w Łodzi i owszem, wygląda doskonale… ale na poziomie tabelek i zestawień. Bo do idei samej partycypacji chyba nie wszyscy dorośli.
Mam ja niewątpliwą satysfakcję z bycia członkiem ekipy, która całe to radosne zamieszanie do miasta wprowadziła. A wprowadzając ją drugi rok, nawet w nią uwierzyłem – tak kompletnie, totalnie. I pewnie składałbym masę projektów przy każdej kolejnej edycji. Ponieważ jednak odpowiadam za kampanię edukacyjną, to póki co, niekoniecznie mi wypada. Co więcej, myślę, że moja wiara i poczucie efektywności budżetu obywatelskiego wynikały w dużej mierze z tego, że w nim nie uczestniczę. Tylko go „sprzedaję” mieszkańcom i mieszkankom Łodzi. Mam jednak obawy, że cała masa moich pomysłów, cała masa projektów, które bym napisał, zginęłaby szybko w ilości wniosków zgłoszonych przez szkoły, domy kultury, między kolejnymi boiskami i ocieplonymi ścianami obok nich. Domyślam się, że brzmię nieco jak frustrat-fatalista. Nie złożyłem nic, a już wiem, że by nie przeszło. Ale mam powód. Wrażenie bardziej, że budżet obywatelski, który ktoś tam dzielnie obmyślił i zaplanował, który ja teraz wprowadzam z zachwianą nieco wiarą, to zupełnie coś innego, niźli budżet obywatelski w rozumieniu sporej części mieszkańców i mieszkanek Łodzi. Skąd taka obserwacja? Wniosków składać mi nie wypada, mogę za to głosować. Przejrzałem listy z góry na dół i z powrotem. I jeszcze raz… i jeszcze raz ponownie. No i gdzie te projekty obywatelskie? Tak mi się wydawało, że obywatelskość budżetu polega na tym, że mieszkańcy i mieszkanki widzą brak czegoś gdzieś. I składają huzia na Józia zadanie na owego braku wypełnienie. I głosujemy albo jako łodzianie i łodzianki, albo jako bałuciarze i bałuciarki, bo nam się wszystkim przyda. Tymczasem patrząc na listy z góry do dołu i z dołu do góry, widzę ja sobie, że mało kto widzi brak, że mało kto chciałby ów brak pokazać innym i go jakoś wypełnić. Co więcej, wypełnić go nie ma czym, bo nie ma kto go wypełniać – taki sobie bałuciarz czy bałuciarka generalnie mają gdzieś budżet obywatelski, bo co im do tego? No, chyba że akurat trafi się szkoła w pobliżu i lista, co to ją szkoła promuje. No to fantastycznie! Taka obywatelska ta szkoła jest – pomagajmy, pomagajmy!
Mam wrażenie, że budżet nam się zinstytucjonalizował. Stał się narzędziem nie obywatelskim, ale stomatologicznym alegorycznie – mamy niedofinansowaną placówkę miejską, ubytek w ścianie czy dziurę w miejscu boiska? No to plomba z budżetu obywatelskiego, co to na nią zrzucą się rodzice. Wygrywają nie projekty, które są najbardziej potrzebne społecznościom. Wygrywają projekty, których twórcy mają najszerszy dostęp do potencjalnego wyborcy. I jeszcze przychodzą do mnie e-maile, że nie ma na co głosować, że w tym roku to nuda. No nuda – dlaczego sam nie złożyłeś? Dlaczego sama nie kombinujesz? Bo mi się nie uda – bo nie jestem szkołą, przedszkolem itp. Dobrze wiedzieć, że frustratów-fatalistów jest nieco więcej. Co z tym zrobić i czy należałoby coś z tym zrobić? Należałoby. Z jednej strony byłoby świetnie, gdyby instytucje zostały dofinansowane w pełni przez Miasto, z drugiej, byłoby świetnie, gdyby mieszkańcy pomyśleli o sobie w kategoriach wspólnoty. Nie tylko złożyli coś w swoim wspólnym imieniu. Zainteresowali się także nie składając zadań – przecież to oni wybierają. Tak sobie myślę, że para kampanii budżetowych poszła w gwizdek i to nie ten, co trza było w niego dmuchać, by zwrócić uwagę. Mamy doskonałe narzędzie partycypacji… tylko nie wszyscy wiedzą, co to ta partycypacja. Mamy doskonałą kampanię informacyjną i edukacyjną odnośnie procedury budżetu… ale nie tłumaczymy, skąd się owa wzięła i dlaczego warto. I jak warto. Oczywiście, że nie mam pretensji do instytucji za realizację doktryny „orze jak może”. Zamiast tracić czas na pretensję wolę szczerze uwielbiać tych niewielu aktywistów, co to nadal pracują nad projektami faktycznie obywatelskimi. Przyszło mi do głowy takie mało subtelne porównanie budżetu do urządzenia nieskomplikowanego zupełnie, jakim jest znany powszechnie kij baseballowy. No bo jak się taki kijek da człowiekowi, który wiedzy żadnej na jego temat nie posiada, to uzna rzeczony, że ten kij to mu się do obrony najwyżej przydać może. Albo nie tylko do obrony jeszcze, nie daj boże, wykorzysta. Jest natomiast szansa, że gdy kij trafi we właściwe ręce – takie ręce, co to widziały uprzednio, co należy z nim robić i do czego on służy – to te właściwe ręce podciągną sobie rękaw prawy i lewy i znajdą zespół. I będzie dobrze. Wszystko będzie grało. Wszyscy będą grali!
Kij już daliśmy. Nie do końca jestem przekonany, czy w dobre ręce. Czy aby zwrotnie nie dostaniemy obywatelskim kijem po ryju. Jest dramat? Jak już narzekam, to się postaram chociaż trochę konstruktywnie – zmieniając przewrotnie wcześniejszą przenośnię. Daliśmy kij, to teraz nauczmy obywateli i obywatelki, jak na kiju powiesić marchewkę – jak wspólnie realizować projekty, które faktycznie będą obywatelskie, które będą głosujących ściągać do urn i przed ekrany z aplikacją do głosowania. No bo chyba warto pokazać łodzianom i łodziankom, że budżet obywatelski, to nie łatanie dziur w budżecie miasta, tylko faktyczne możliwości działania na rzecz lokalnych wspólnot, na rzecz miasta. Tego miasta, które nie jest sumą instytucji publicznych, a zestawem najbardziej kreatywnych i obywatelsko świadomych ludzi w Polsce.