Brum, Wrrr i Tratata!
Przez lata całe byłam przekonana, że mieszkam w zielonej enklawie. Blisko do centrum, autobus pod blokiem, fontanna za oknem, rano ptaszki śpiewają, czasem przyleci zabłąkana kaczka, bo w fontannie po deszczu kałuża wody stoi i udaje sadzawkę. Złudzenie to prysło, gdy trafiłam do sanatorium w Ciechocinku, a potem z niego wróciłam.
Pierwszej nocy zbudził mnie hałas. Najpierw był to chyba jeszcze hałas wieczorny – usłyszałam nagle ostatni autobus podjeżdżający na przystanek, dźwięk pociągu, i chyba wyścigi motocyklistów na Alei Włókniarzy, a może kierowców kręcących bączki na pobliskim motodromie? Cokolwiek go spowodowało – był to ryk silnika. Następnie sobie pospałam i nie przeszkodziła mi żadna głośna impreza, bo mury u nas grube, a ile można imprezować na ławce pod blokiem w chłodną noc? Obudziła mnie kolejna, poranna seria hałasów. I tak wyglądały kolejne noce, dopóki się na miejski hałas z powrotem nie uodporniłam. W międzyczasie dał mi on mocno do wiwatu. Zastanawiam się, jak radzą sobie ludzie, mający nieco płytszy sen ode mnie?
Rano słychać chyba najpierw pierwszy autobus. Potem czujnik parkowania czegoś ciężkiego, co próbuje się zmieścić pod sklepem lub pod szkołą. Czasem wycie autoalarmu. Potem jednostajny szum samochodów z lewa i prawa, i wtedy już nie słychać ptaków. A potem słychać kosiarkę, której z jednej strony wtóruje maszyna używana do remontu sąsiedniej szkoły, z drugiej – takie coś do cięcia płyt chodnikowych i krawężników, nie tylko głośne, ale przenoszące wibrację prosto do mojej głowy. Oraz wszystkich, którzy nieopatrznie wyszli z domu, by udać się na przystanek, do pracy, szkoły czy na zakupy. Bo ci, co wyszli na spacer, pierzchają z naszego pięknego skwerku.
Oaza zieleni – przed południem i po, sceneria emeryckich spacerów oraz promenada rodziców z dziećmi w wózkach – wyludnia się, bo starszych głowa boli od hałasu, nawet gdy mają stępiony słuch, a dzieci w wózkach budzą się i swym wrzaskiem dołączają do chóru hałasujących urządzeń. Osoby spożywające alkohol w plenerze przenoszą się w cichsze rejony lub czekają do wieczora, gdy kosiarki odjeżdżają.
Nie jestem przeciwna remontom, zwłaszcza szkół i chodników, ani używanym do nich urządzeniom, każdy remont musi się kiedyś skończyć. Jednak zabiegi dotyczące miejskiej zieleni mają charakter ciągły i uporczywy. Koszenie trwa już trzeci dzień, trawnik jest już rozryty dokumentnie, ale hałas trwa. Miejskie koszenie nie jest skorelowane z koszeniem części trawnika zarządzanego przez wspólnotę, więc gdy to pierwsze się skończy, nastąpi pewnie to drugie. Oprócz koszenia mamy jeszcze zdmuchiwanie skoszonej trawy na kupę latem, i codzienne zdmuchiwanie liści z chodnika jesienią, oraz co jakiś czas obcinanie gałęzi drzew i mielenie ich w takim megagłośnym młynku. Pod blokiem, a jakże. Zimowe posypywanie chodników piaskiem, czasem jeszcze odbywa się ręcznie, ale firma za to odpowiedzialna właśnie wprowadza patent na robienie tego przez klapę rozklekotanego… „Żuka”, kórego silnik oczywiście wyje. Ze skrzyni owego „Żuka” sterczą miotły, ale ich się już chyba nie używa.
Śpię mocno, mam wymienione okna i nie budzi mnie kosiarka warcząca pod oknem od 6 rano. Jednak zastanawiam się, zwłaszcza po tej posanatoryjnej refleksji nad miejskim hałasem, czy musi ona warczeć cały dzień i czy akurat najgłośniejsza na rynku i niesprawna kosiarka spalinowa jest tym, co Zarząd Zieleni Miejskiej Urzędu Miasta Łodzi powinien wynajmować wraz z firmą świadczącą usługę koszenia trawnika. Trawnik ów służy bowiem swą estetyką mieszkańcom, dla których urząd ten i zarząd pracują, a kosić go trzeba, by ochronić przed pyleniem tych mieszkańców, którzy są alergikami. Jednak dostarczając podniet wzrokowych i eliminując alergeny, bombarduje się mieszkańców hałasem i znacząco pogarsza jakość ich życia. Nie chodzi o jednorazowe koszenie trawnika raz na jakiś czas, chodzi o uciążliwe hałasowanie, które odbywa się codziennie i bezrefleksyjnie.
Z kosiarkami cały dzień tańczą pod blokiem mężczyźni, w ochronnej masce na twarzy, ale bez słuchawek. Nie ma sensu mówić im, że nam za głośno, bo im dopiero przez cały dzień pracy nie jest cicho. Podejrzewam, że po paru latach takiej pracy nie dosłyszą, podobnie jak postępujący za nimi mężczyźni z naprawdę wielkimi (i głośnymi) dmuchawami. Przychodzi mi na myśl, że to może współczesna męskość epatuje hałasem, a jej rycerzami są ci uzbrojeni w kosiarkę i dmuchawę. Jednak to tylko mężczyźni w służbie urzędu, teoretycznie reprezentującego mieszkańców, pasują do tej tezy. Sąsiad, który odremontował własną kamienicę i założył przed nią mikry trawniczek, przycina go ręcznym sekatorem. Pan Szczepan z działek kosi swój przepiękny trawnik kosą i obiecuje pożyczyć, gdy będziemy mieć swoją działkę. Na razie pożyczyłam sekator.
A w apartamentowcu naprzeciwko wynajęli taką maszynę do mycia posadzki, jak w markecie. Posadzki mają parę metrów na krzyż, ale sklepienie garażu przepięknie rezonuje hałasem.