Biurowa Klasa Aspirująca
Niedawno pojawiła się wieść o kolejnym wielkim koncernie z sektora BPO chcącym zainwestować w Łodzi. To ważna wiadomość, bo kolejne miejsca pracy są w naszym mieście na wagę złota. Pozostaje jednak pytanie, czy to faktycznie jest praca o jakości, której oczekujemy i czy powinniśmy się tym zadowalać?
Łódź stała się zagłębiem tzw. BPO, czyli business process outsourcing. Polega to na wykonywaniu prostych prac biurowych i księgowych na rzecz międzynarodowych koncernów za możliwie niską stawkę przez możliwie wysoko wykwalifikowanych ludzi. Ludzi, którym nie trzeba zapłacić tyle, ile mieszkańcom kraju, z którego pochodzi dana korporacja.
Pierwsze do „tańszych” krajów przeniosły się montownie i fabryki, zgodnie z logiką, która mówiła, że śrubę tak samo dobrze przykręci Francuz, Włoch czy Polak. Niedługo później okazało się, że podobnie może być z księgowością i obsługą klienta – o ile tylko znajdzie się kraj, w którym występuje ogromna nadwyżka siły roboczej mówiącej po angielsku. Stąd błyskawiczna kariera BPO i call centers w krajach takich jak Indie, Pakistan czy właśnie Polska, gdzie znajomość języka angielskiego od początku lat 90-tych postrzegana była jako przepustka do lepszego świata.
Wspólną cechą tych wszystkich miejsc jest ich taniość. O ile w „starych” krajach koncerny musiały przejmować się prawem pracy, układami zbiorowymi z załogą czy okresowymi żądaniami podwyżek pensji, to tu nie muszą. Przychodzą na gotowe, do specjalnych stref ekonomicznych, gdzie są zwolnione z podatków i wielu opłat. Zatrudniają ludzi, którzy od zawsze żyją w cieniu bezrobocia i którzy zrobią bardzo wiele, żeby swoją pracę utrzymać. Ludzi, którzy nie będą się zrzeszać, nie będą strajkować — i bez szemrania będą pracować za stawki będące ułamkiem rzeczywistej wartości ich pracy.
W tym niewesołym obrazie mamy wielu aktorów. Są tam międzynarodowe korporacje, które zrobią wszystko, aby tylko obniżyć koszty swojej działalności. Są tam też władze państwa, które bardzo troszczą się o przedsiębiorców — niestety tylko tych dużych i zagranicznych. Funkcjonowanie specjalnych stref ekonomicznych, w których najczęściej lokują się kolejne inwestycje z sektora BPO, psuje rynek i jest nieuczciwe w stosunku do krajowych przedsiębiorców działających poza nimi, którzy nie mogą liczyć na takie wsparcie. Niestety fetysz publicznego dotowania wielkich inwestorów jest w Polsce silny. Zwolnienia podatkowe dla nich oznaczają realnie mniejszą ilość pieniędzy, jakie państwo i samorządy mogą przeznaczyć na codzienne funkcjonowanie tego, z czego korzystamy wszyscy — szkół, szpitali, autobusów czy kolei.
Są też wreszcie sami pracownicy. Szczęśliwi, że mają stałą pracę, szczęśliwi, że na etat. To nic, że najczęściej na czas określony, to nic, że za niewielką stawkę, to nic, że bez szans na awans czy większą podwyżkę. Ważne, że w ogóle, ważne, że jest za co zapłacić rachunki i od czasu do czasu pójść coś zjeść na mieście i kupić ciuch w sieciowym sklepie. Wizja utraty tego wszystkiego paraliżuje, bo przecież trzeba z czegoś utrzymać mieszkanie, najczęściej wynajmowane na wolnym rynku, albo własne, ale okupione ratą kredytu hipotecznego zaciągniętego na dziesięciolecia. A jeszcze trzeba za coś żyć.
Dlatego milczą. Nie odzywają się, gdy podnoszone są normy, nie reagują, gdy łamane są nawet te nieliczne prawa, jakie przewiduje polskie prawo pracy. Mają przecież ogryzki socjalu, wciąż mogą jeszcze iść na zwolnienie czy urlop, czym nie mogą pochwalić się ich koledzy pracujący na umowy śmieciowe. Czasem nawet korporacja w swej dobroci da im karnet na siłownię czy basen i wykupi ubezpieczenie w prywatnych lecznicach, oczywiście obejmujące tylko najprostsze choroby i urazy.
W swoich przegródkach naprzeciwko komputera czują się lepsi od tych, którzy składają pralki czy żyletki. Czują się bliżsi szklanym biurowcom i gabinetom na ostatnich piętrach niż fabrycznej taśmie montażowej w blaszanej hali, mimo że ich praca jest tak samo źle opłacana i tak samo powtarzalna. Nie zrzeszają się, nie myślą grupą, nauczeni, że każdy jest kowalem własnego losu i że tylko od nich samych zależy, jak poradzą sobie w życiu. Nic bardziej mylnego. Ich stabilny świat zupełnie niezależnie od nich samych ulegnie zniszczeniu najdalej za 13 lat, bo tyle jeszcze będą istniały specjalne strefy ekonomiczne. Nie będą się liczyły ich umiejętności, nie będą się liczyły kwalifikacje i szkolenia. Zwycięży prosty rachunek ekonomiczny w postaci rubryki w Excelu wskazującej, że jakiś kolejny kraj jest jeszcze tańszy.
Wszystkie te niewesołe myśli przyszły do mnie, gdy przypadkiem znalazłem się w jednej z restauracji na Księżym Młynie, w samym sercu zagłębia outsourcingu i call centers, w przerwie obiadowej. Wokół mnie siedziało mnóstwo młodych ludzi. Wszyscy wyglądali tak samo, wbici w swoje biurowe uniformy, samozunifikowani, samoupodobnieni. Nieświadomi siły, która w nich drzemie, jeśli tylko spojrzeliby dalej niż blat swojego biurka. Nieświadomi, że mają prawo żądać i marzyć o czymś więcej. Boję się o nich i bardzo nie chcę, żeby tę świadomość zdobyli dopiero wtedy, gdy dostaną wypowiedzenia, a ich byli już pracodawcy przeniosą się do innego kraju.