Biesiada zamiast bomb
Na pierwsze gotowanie kupili dużo kapusty, pożyczyli wielki gar i spędzili całą noc, gotując ją do miękkości – był 2000 rok, właśnie wrócili z protestów alterglobalistycznych w Pradze, gdzie posiłki rozdawała ekipa „Food Not Bombs”. Z ideą rozdawania potrzebującym jedzenia na ulicach spotkali się wcześniej, ale to ekipa prowadząca akcję w Czechach zainspirowała ich do zorganizowania się w Łodzi.
Od tamtego czasu minęło 14 lat, wydali ponad 17 tysięcy wegetariańskich posiłków, kilkadziesiąt kilogramów odzieży, udzielili wielu porad, są najdłużej działającą bez przerw ekipą w Polsce. Na rozmowę umawiam się z Adrianem, jednym z założycieli „Food Not Bombs” w Łodzi. Jest niedzielne przedpołudnie – czas przygotowywania i wydawania posiłków – ale tegoroczny sezon już zamknięty, a osoby prowadzące akcję mają przerwę do jesieni, kiedy wraz z pierwszym chłodem wrócą do rozdawania posiłków potrzebującym łodziankom i łodzianom.
Jak to się robi?
Pracują w niedziele, bo tego dnia inne instytucje wydające posiłki najczęściej mają wolne.
Na początku trzeba zebrać produkty – kilka dni przed weekendem odwiedzają łódzkie ryneczki, proszą sprzedawców o przekazanie warzyw gorszej jakości, które nie nadają się do sprzedaży, negocjują niższe ceny. Wielu sprzedawców pomaga od lat – dają towar, udzielają dużych rabatów, czują się już współodpowiedzialni za powodzenie akcji. Każdorazowo nad przygotowaniem i wydawaniem posiłków czuwa koordynator/koordynatorka. Ustalili między sobą, że w ciągu sezonu każdy z nich chociaż raz powinien podjąć się tej roli – rozdzielić obowiązki, sprawdzić, czy zebrali wystarczającą liczbę warzyw, czy nie brakuje jednorazowych naczyń i przypraw, ustalić, gdzie gotują, kto zawiezie, a kto będzie wydawał posiłki. – Przez czternaście lat dużo się zmieniało – mówi Adrian – początkowo gotowaliśmy w prywatnych mieszkaniach, na squacie przy Węglowej, zdarzało się, że czyjaś mama pracowała w szkole i dawała nam klucze do kuchni, w Klubokawiarni La Granda i Fab Labie. Był czas, kiedy gotowaliśmy w soboty, a w niedzielę tylko podgrzewaliśmy jedzenie. Teraz wszystko robimy
w niedzielę: od rana robimy jedzenie, później ktoś przewozi termosy na miejsce wydawania posiłków. Różnie bywało z transportem – najczęściej ktoś użycza swojego samochodu, kilka razy musieli brać taksówkę, a raz wieźli wielkie gary komunikacją publiczną. – To było dość komiczne – wspomina Adrian. – Fajne jest, że niektórzy nasi beneficjenci angażują się, pomagają nam nosić garnki, pilnują kolejki, dzięki temu ci, którzy nakładają jedzenie mogą sprawnie pracować.
Samopomoc versus konsumpcja
– Kiedy zaczynaliśmy, wyszliśmy z ulotkami na nieistniejący już Dworzec Fabryczny, przekazywaliśmy je bezdomnym, a oni informowali kolejne osoby. Na pierwsze rozdawanie w przejściu podziemnym przy Dworcu przyszło 50 osób. Zmieniają się grupy korzystające z wsparcia – emeryci, którym nie wystarcza pieniędzy po zapłaceniu świadczeń na jedzenie, długotrwale bezrobotni, matki samotnie wychowujące dzieci, osoby uzależnione od alkoholu, bezdomni. Najmniej, bo ok. 30 osób zdarza się na początku sezonu, kiedy wieść, że już rozdajemy nie dociera do wszystkich, ale pamiętam niedziele, kiedy w kolejce stało 150 osób, to były smutne sytuacje, że ktoś czekał 30 minut w kolejce, a jedzenia dla niego brakło. Na szczęście, od kilku lat takich sytuacji nie ma.
Jedzenie rozdają w dwóch turach – najpierw na talerzykach, do zjedzenia na miejscu, pozostałe pakują w przyniesione przez ludzi garnki, trójniaki. Dzięki temu osoby potrzebujące mają zapewnione dwa lub trzy dni z ciepłym posiłkiem. Poza jedzeniem robią zbiórki odzieży, a w czasie gdy szczególnie dużo przychodziło mam z dziećmi, przygotowywali gwiazdkowe upominki dla najmłodszych. Adrian opowiada, że korzystający z pomocy często się wstydzą swojej sytuacji, starają się jak najszybciej zabrać porcję i odejść. Przychodzą też osoby, które poza posiłkiem i odzieżą potrzebują wsparcia innego rodzaju. Zdarza się, że ekipa „Food Not Bombs” pomaga dotrzeć do pomocy prawnej, psychologicznej, kierują na obdukcję osoby, które doświadczają przemocy
w rodzinie. – Przygotowujemy ulotki, na których są aktualne informacje o instytucjach świadczących pomoc, bardzo często jesteśmy takim pierwszym krokiem w rozwiązywaniu socjalnych problemów.
Z czasem zmieniały się lokalizacje rozdawania posiłków. Po przejściu podziemnym Dworca Fabrycznego było przejście przy Galerii Łódzkiej. Miejsce wybrane celowo, żeby pokazać społeczne kontrasty. Z jednej strony panie na szpilkach, które z wielkimi torbami wracają z zakupów, z drugiej osoby, którym brakuje środków na podstawowe potrzeby. – Chcieliśmy pokazać, że istnieje świat poza pięknymi sklepowymi witrynami, że wrzucenie raz do roku 10 zł do puszki na Owsiaka – chociaż to fajna inicjatywa – to może być za mało, żeby mieć czyste sumienie. Przy każdym wydawaniu posiłków wystawiają puszkę, jeśli uda im się zebrać 50 zł, przeznaczają je na jednorazowe naczynia, przyprawy, warzywa.
Menu początkowo było dość proste – kasza lub ryż z warzywnym sosem
i surówka. Od początku wyszli z założenia, że nie będą przygotowywać mięsnych posiłków – przeciwstawiają się przemysłowej hodowli zwierząt, a bez naszprycowanego antybiotykami mięsa są w stanie przygotować zdrowe i energetyczne posiłki. Od pewnego czasu jest im łatwiej – załogę zasilił chłopak, który jest kucharzem, dzięki niemu urozmaicili swoje menu. Na ostatnich turach jedna z koleżanek przygotowała wielką blachę ciasta, czasem dostają kilka skrzynek jabłek lub inne owoce. Doszli do większej wprawy w gotowaniu, mają własne garnki, wojskowe duże termosy. Są na takim etapie, kiedy wszystkie działania prowadzą sprawnie. Swoim doświadczeniem podzielili się w podręczniku dla grup, które chcą założyć „Food Not Bombs” w swoim mieście.
Czy nie kusiło ich sformalizowanie grupy – założenie stowarzyszenia, zdobywania grantów?
Adrian zapewnia, że nie. Być może formalizacja zabiłaby ducha samopomocowego, który jest od 14 lat. – Nie chcieliśmy biurokracji, wybierania władz, rozliczania się – nie jest to do niczego nam potrzebne. Udaje się zebrać co tydzień 50 zł, dostać warzywa, znaleźć miejsce do gotowania. Praca przy sezonie, który trwa prawie 20 tygodni jest męcząca, nie potrzebne są dodatkowe formalności. Jedynym plusem formalizacji byłoby to, że moglibyśmy otrzymywać jedzenie od Banku Żywności, a jako nieformalna grupa nie możemy.
„Food Not Bombs”, czyli kto?
Od początku istnienia skład zmieniał się wielokrotnie. Tych którzy, jak Adrian, działają od 2000 roku, jest niewielu. Są osoby, które przychodzą na kilka gotowań i odchodzą, są takie, które zostają na dłużej. Jest duża rozpiętość wieku – od licealistów, studentów i osób tuż po studiach aż po starsze małżeństwa. – Ci państwo razem z córką gotują osobno gar jedzenia, który od nich odbieramy. Są osoby zaangażowane w ruch antymilitarystyczny, przez pewien czas drugą grupę gotującą tworzył łódzki oddział Vivy. Część osób rekrutuje się ze środowisk lewicowo- wolnościowych, ale mamy jednego kolegę, który legitymuje się jako prawicowiec, a mimo to jesteśmy w stanie się dogadać. Najprościej, punktem wspólnym dla wszystkich jest empatia. Angażują się studenci zagraniczni, którzy są tu na wymianach, opowiadają nam jak wygląda „Food Not Bombs” w ich krajach. Portugalczyk opowiadał nam, że wynajmują stołówkę, a grupą, którą najczęściej karmią, są Polacy, Białorusin – że ich akcje organizowane są naprędce, na ulicy, pod drzewem, żeby nie zwinęła ich milicja. Specyfika „Food Not Bombs” zależy od miasta – my
w Łodzi robimy wszystko szybko, w Poznaniu jest siedzenie na słoneczku, czytanie książki. Bywały sezony, kiedy ludzie się wykruszali i tylko kilka osób ciągnęło tydzień w tydzień gotowanie, mimo zmęczenia, byle nie przerywać tego co rozpoczęli. W kolejnych dołączało się dużo osób.
Każdy rok wygląda trochę inaczej. Na początku sezonu organizują spotkanie otwarte, dołączają się kolejne osoby. Przyjęli zasadę, że odmawiają udziału grupom wyznaniowym i młodzieżówkom politycznym. Zapraszamy ich jako osoby prywatne, ale nie chcemy być punktem w zbijaniu kapitału politycznego. Akcja ma pozostać świecka, na transparentach odwołują się do humanizmu. Dwukrotnie połączyli wydawanie jedzenia z akcją polityczną – pierwszy raz, żeby zaprotestować pod konsulatem Wielkiej Brytanii, kiedy wybuchła wojna w Iraku. Drugi, kiedy w Teatrze Wielkim miał miejsce ogólnopolski zjazd właśnie powstającej Platformy Obywatelskiej. – Chcieliśmy pokazać, że kiedy elity się bawią – na ulicach są niedożywieni ludzie. Politycy wchodzili wtedy tylnymi drzwiami, ale policja nie interweniowała. Wydali posiłki do końca. Ten sprzeciw wobec działań polityki wyrażała nazwa, którą przez pewien czas miała grupa: „Jedzenie zamiast kłamstw”. – Wkurzało nas, że politycy obiecują różne rzeczy, a kiedy dochodzą do władzy, nic z tego nie wynika. Chcieliśmy pokazać, że my po prostu dajemy jedzenie i nie wymagamy nic za to. I, że pomagamy wszystkim, że nie są potrzebne żadne zaświadczenia itp. Wróciliśmy do FNB, bo ta nazwa dobrze się kojarzy części społeczeństwa, bo to akcja ogólnopolska, ogólnoświatowa. Dużo osób kojarzy nawet z tych, którzy przychodzą na posiłki, mówią, że kiedy mieszkali we Wrocławiu czy Warszawie też korzystali.
Adrian o swoich 14 latach tworzenia „Food Not Bombs”: – Czasem nachodzą wątpliwości, czy to ma sens, czasem się po prostu nie chce albo wypadają jakieś życiowe sytuacje. Zdarzył się rok, że na 15 gotowań w sezonie, byłem dwa razy. Ale mam takie poczucie, że jeśli nie będzie takich akcji – zaniknie samopomoc, to na kogo będzie można liczyć?
1 Odpowiedź
[…] Nowy tekst o naszej akcji do poczytania w Miasto Ł http://miastol.pl/biesiada-zamiast-bomb/ […]