Biblioteki, głupcze!
Moja edukacja rozpoczęła się na Limance, a przede wszystkim w szkolnej bibliotece. Na trzecim piętrze gmachu zwieńczonego dziwacznymi zębami, mieściło się sanktuarium, do którego wchodziło się z zapartym tchem. Dostępu do półek z książkami broniło masywne biurko, a siedząca za nim bibliotekarka surowo dyrygowała dostępem do książek. By przeczytać lekturę nieobowiązkową trzeba było zaliczyć wszystkie obowiązkowe – w ten sposób zetknęłam się w dość już zaawansowanym wieku z krasnoludkami i sierotką Marysią.
By przeczytać coś z wyższego poziomu, trzeba było najpierw zaliczyć wszystko z poziomu właściwego wiekowo, więc choć marzył mi się Karol May, Konopnicką grzecznie przeczytałam. Książka ze szkolnej biblioteki, gruby tom owinięty w szary papier lub oprawiona w marmurek, nie raził nauczycieli, można ją było trzymać na szkolnej ławce i nawet podczytywać na nudniejszych partiach fizyki. Później odkryłam biblioteki lokalne, najpierw dla dzieci, potem dla dorosłych, biblioteki w sąsiedniej dzielnicy, biblioteki szpitalne, sanatoryjne, wczasowe i nawet więzienne. Ale ukształtowała mnie ta pierwsza – biblioteka szkolna.
Ani w moim domu, ani u kolegów z klasy nie było na półkach encyklopedii. Nie wpłynęło to jednak znacząco na nasze szanse edukacyjne. Szkoła była molochem, gdzie w jednej klasie uczyło się nas czasem czterdzieścioro – część trafiła do liceum, a stamtąd na uniwersytet, część do szkoły uzawodowionej, pozwalającej zdobyć zawód, zanim wyrwie nas ze szkoły ulica. Jakim cudem w tej czterdziestoosobowej klasie nauczyciele mieli czas na dodatkową pracę z uczniem zdolnym i uczniem zagrożonym, pozostanie na zawsze tajemnicą.
Trzy lata temu w specjalnym, towarzyszącym trzeciemu Kongresowi Kobiet, numerze pisma „Femka”(2-3/2011) ukazał się tekst Marty Wysockiej „Dziewczęta z Kilińskiego”, zilustrowany fotografiami pokazującymi czytelniczkom otoczenie, w którym dorastają bohaterki. Tytuł sugerował związek z dziewczętami z Nowolipek i kazał się zastanowić nad przyszłością ich łódzkich odpowiedniczek. Tekst wzburzył niektóre czytelniczki. Krytykowały przedstawianie naszego miasta w złym świetle, na, ogólnopolskim w końcu, forum. Mówiono, że sprowadza się Łodź do odrapanych murów kamienic, betonowych podwórek i braku szans. W tym samym czasie coraz głośniej dyskutowano o przebudowie Dworca Fabrycznego i budowie kolei dużych prędkości. Zestawienie tych dwóch debat przyniosło pytanie: co zrobić, by dziewczęta z Kilińskiego tą koleją jeździły do pracy, na wakacje, na targi, konferencje i festiwale? Odbyła się nawet na ten temat publiczna dyskusja i odpowiedź okazała się prosta jak drut: otworzyć bibliotekę. A raczej sieć bibliotek, najlepiej jedną w każdym kwartale ulic, by była zawsze po drodze. Posadzić tam bibliotekarki, które będą życiowymi doradczyniami dzieci i asystentkami ich rozwoju. Dołożyć po etacie dla animatora kultury, pedagoga czy filmoznawcy – wprawdzie bibliotekarki świetnie radzą sobie z pozabibliotekarskimi zadaniami, ale młodych pełnych energii absolwentów takich kierunków jest w Łodzi na pęczki, i wielu z nich marnuje swe talenty. Zamienić bibliotekę w sąsiedzkie centrum kultury, stworzyć miejsce gdzie dzieciaki i ich rodziny walić będą drzwiami i oknami… I czekać 20 lat na wyniki.
Utopia? Takie miejsca istnieją, i takie bibliotekarki. W dziecięcej bibliotece przy Osiedlowej (przeniesionej z sąsiedniej Limanki) drzwi się nie zamykają. Dzieciaki z okolicznych podstawówek wpadają jak burza, rzucają tornistrem, i pytają czy playstation jest wolne, a towarzyszący im dziadkowie siadają przy komputerze. W bibliotece przy Ogrodowej, oprócz książek, są zabawki dla młodszych dzieci, bo grupa dziewczynek z podwórka wpadająca przynajmniej raz dziennie potrafi przyjść i z dwuletnim braciszkiem. Choć dzieci wpadają tam jak do siebie, biblioteka wychodzi do nich na podwórko – latem obok książek do czytania oferuje, przy pomocy wolontariuszy, wspólną zabawę, kolorowanie obrazków czy malowanie twarzy specjalnymi farbkami.
Famuły przy Ogrodowej objęto programem „MiaSTO kamienic”. Nie wiadomo więc, czy dzieciaki wrócą tam po rewitalizacji, nie wiadomo, co dalej z biblioteką. Takich bibliotek jest w Łodzi kilka – przydałoby się paręset. Zacząć można od dzielnic zagrożonych, od wskazanych przez socjologów enklaw biedy, od obszarów przeznaczonych do rewitalizacji. W porównaniu z kosztami niektórych sztandarowych inwestycji koszty poszerzenia sieci bibliotek są mikroskopijne, a byłaby to największa inwestycja w kapitał ludzki, która za 20-30 lat przyniosłaby wymierne efekty. I pasażerów dla kolei dużych prędkości.