Akwabook

Antykwariat Gratka po podtopieniu. Foto MOTH.
To pomieszczenie ma ok. 70 metrów. Na działalność handlową zagospodarowałem jakieś 60. Jest jeszcze łazienka – teraz nie namawiam do wejścia. Gdy przychodzi ulewa, najpierw wybija słup wody z tej kratki ściekowej na środku pomieszczenia – fontanna sięgająca do wysokości lady. Za chwilę woda wylewa się z ubikacji. Drzwi są zamknięte, więc jej poziom rośnie szybciej niż w głównym pomieszczeniu. Otwieram i… lepiej nie mówić. Na dodatek woda, która spływa po schodach z podwórka, nie ma ujścia. Wszystko, co tu stoi, jest zalane.
Z Panem Andrzejem, właścicielem antykwariatu „Gratka”, rozmawia Włodek Polis.
Włodek Polis: Długo się Pan już męczy w tej piwnicy?
Pan Andrzej: Z tym miejscem jestem związany od ponad 20 lat. Początkowo pomagałem koledze, od 2008 roku sam prowadzę antykwariat. Staram się mieć różnorodny asortyment, nie powielać oferty z innych antykwariatów. Miałem tutaj sporo książek w językach obcych, pełny regał publikacji o górach, o Italii, plastyce. Całą półkę zajmowały wydawnictwa o Łodzi, było mnóstwo albumów, tysiące czasopism. I naturalnie klasyka – obowiązkowo.
Przez tyle lat nie było kłopotu z wodą?
Pan Andrzej: Ten lokal był wielokrotnie zalewany. Czasem powstawały drobne szkody. Nie marudziłem, brałem szmatę, sprzątałem i jechałem dalej. Ale dwa lata temu, 25 lipca tak grzmotnęło, że już wiedziałem – nie dam sobie rady. W kilka chwil w pomieszczeniu było ok. metr wody, a raczej ścieków z kanalizacji. Straty ogromne – wszystko, co było niżej, zniszczone, poprzewracane regały, ruina. Niektóre książki ocalały, ale tak mało, że nie ma o czym mówić. Zgłosiłem to do Wydziału Lokali Miejskich. Kazano mi złożyć pismo. Złożyłem, ale domagałem się, żeby ktoś się tu pojawił – ubezpieczyciel, pracownik techniczny, ktoś, kto zobaczyłby rozmiar zniszczeń i mógł podjąć jakąś decyzję. Przecież lokal został kompletnie zniszczony, a ja poniosłem ogromne straty i nie mogę prowadzić działalności. Przez ponad miesiąc nie pojawił się nikt. Tłumaczono mi, że ubezpieczyciel ma dużo zgłoszeń. Na pewno przyjdzie. Czekałem cierpliwie.
Przyszedł?
Pan Andrzej: Nie przyszedł. Za to ja dostałem informację, że ubezpieczenia nie będzie, bo znamiona siły wyższej, deszcz nawalny itp. O tym, że nie zalał mnie deszcz, tylko ścieki, ani słowa. Dział techniczny, który moim zdaniem powinien zajrzeć do mnie najszybciej, także się nie pojawił. Po wielu wizytach w Wydziale Lokali Użytkowych wreszcie okazało się, że moje pismo gdzieś się zapodziało i nikt się nim nie zajął. Ponad miesiąc po zalaniu, ekipa techniczna przybyła i stwierdziła, że lokal nie nadaje się do użytku. Potrzebna jest wymiana lub zamontowanie – nie wiem dokładnie – zaworu zwrotnego i osuszanie. Potem przez wiele miesięcy nic. Żeby jakoś żyć, postanowiłem wznowić działalność. Posprzątać, podsuszyć, wynieść zniszczone materiały, to nie problem. Ale jak pozbyć się tego odoru zgnilizny, butwiejącego papieru? Niebawem otrzymałem jeszcze pismo, że jeden dział drugiemu działowi coś tam zlecił i na tym się skończyło.
Ale nie skończyły się deszcze.
Pan Andrzej: W tym roku, 11 maja, zdarzyło się to samo. Trzydzieści minut ulewy, fontanna z kratki ściekowej, i jest, jak Pan widzi. Ogromne straty, tysiące druków zniszczone, pomieszczenie do remontu. Znowu biegam po urzędach. Tak jak poprzednio nikt nie przychodzi, ani ubezpieczyciel, ani dział techniczny. Pani w administracji wykonała pewne czynności, sporządzając pismo do ubezpieczyciela – dzwoniła do mnie i pytała, czy mam świadków zalania. W dziale technicznym natomiast uzyskałem informację, że oferowano mi pomoc w postaci osuszania lokalu, ale odmówiłem. Proponowano, ale nic nie zrobiono, a ja niczego nie odmawiałem. Zresztą, jaki sens ma osuszanie przed zlikwidowaniem przyczyny podtopień? Co miałbym zrobić z książkami w tym czasie? A co po kolejnej ulewie? Osuszać?
Gdy opowiada Pan o swoich wizytach w urzędach, pismach, kolejnych kontaktach z urzędnikami trochę się w tym gubię.
Pan Andrzej: Zanim dotarłem do wydziału technicznego, złożyłem kilkadziesiąt wizyt w Wydziale Lokali Użytkowych. Wchodzę tam przez to patio, przy biurkach siedzi dużo osób. Najczęściej było tak: „A to Pan. No dobrze, to teraz idziemy tam. No i o co Panu chodzi? Pana zalało? I czego Pan oczekuje? Pomocy? Oczywiście ja się z tym zapoznam, proszę przyjść później”. Później: „nie ma tej Pani”, „teraz zajmuje się tym kto inny”, „niech Pan przyjdzie później”. Żadnej pomocy nie otrzymałem przez te dwa lata, za to dostałem mnóstwo pism do wiadomości: ktoś się z czymś zapoznaje, ktoś komuś coś zlecił, coś przekazuje, o czymś informuje, winien zaniedbania jest administrator X, który nie podjął dalszych czynności. Należy sprawdzić, zainstalować, podjąć itp. Wreszcie stwierdziłem, że nie mam już o czym rozmawiać z tymi ludźmi i do kontaktów z urzędem zatrudniłem radcę prawnego, ale nawet on miał kłopot, by dotrzeć do odpowiednich decydentów.
Poddał się Pan?
Pan Andrzej: Ku rozpaczy i zdenerwowaniu administracji zwróciłem się o pomoc bezpośrednio do Wiceprezydenta Piątkowskiego. Opowiedziałem o mojej dwuletniej walce o uratowanie firmy, o niszczejących książkach, o spirali długu, w który wpadam, nie mogąc prowadzić działalności przez wiele miesięcy, a w tym czasie żądano ode mnie pełnych opłat za lokal, który nie nadaje się do użytku. Przy okazji wyszło na jaw, że nie odrzuciłem żadnej pomocy, bo żadnej mi nie zaoferowano. Wiceprezydent zarządził ponowne spotkanie, na które wezwał dyrektorów Zarządu Lokali. Zapadła decyzja o znalezieniu dla mnie lokalu zamiennego.
Jakiś lokal już panu zaproponowano?
Pan Andrzej: Widziałem kilka, ale jak na razie żaden nie nadaje się do prowadzenia takiej działalności jak moja. A to jest malutki, a to znajduje się gdzieś głęboko wewnątrz budynku.
Jest Pan dobrej myśli?
Pan Andrzej: Czy ja wiem? Biorąc pod uwagę moje doświadczenia, nie wpadam w euforię. Trochę liczę na to, że wreszcie będę mógł spokojnie pracować. Ja do wszystkich tych urzędów przychodziłem po pomoc, a nie po to, żeby siać zamęt i burzyć spokój urzędników. Nie chcę, żeby ktoś mi coś dał. Moja firma jest zniszczona. Ona stanowi mój jedyny dochód. Każdy miesiąc, w którym nie mogę działać, pogłębia zadłużenie. Potrzebuję miejsca na antykwariat.
Podnoszą mnie na duchu moi stali klienci, którzy niemal każdego dnia oferują mi pomoc. Ewentualny transport, pakowanie książek będę musiał załatwić we własnym zakresie, ale ich rozkładanie w nowym miejscu byłoby na pewno dużym wsparciem.
Spoglądając na to pobojowisko, którym teraz jest Pański antykwariat, myślę sobie, że komuś, dla kogo książka jest czymś więcej niż zwykłym przedmiotem, musi ten widok być szczególnie przykry.
Pan Andrzej: Żal mi strasznie tych książek. Ja kupowałem je często dla moich klientów, szukałem ich, wybierałem specjalnie dla nich. One nagle giną, bezpowrotnie. Z punktu widzenia księgarza to tragedia. Za pierwszym razem uległo zniszczeniu 7 tys. tytułów, teraz ponad 10 tys., wartych ok. 80 tys. zł. A przecież ja to wszystko musiałem kupić. Ktoś mi te książki, czasopisma, druki przyniósł, licząc na to, że będą cieszyć kolejnego nabywcę i nagle to wszystko ginie. Sytuacja się powtarza i nikogo z urzędników administracji to nie interesuje. Na każdym kroku odczuwam lekceważenie. Przez cały czas mam wrażenie, że chodzi o to, by możliwie najmniejszym nakładem sił i środków zrobić coś, żebym przestał już kręcić się po urzędach. Na pewno nie o to, żeby mi pomóc. Jedynie spotkanie z wiceprezydentem Piątkowskim być może coś wniosło. Ale czy musiałem zawędrować aż do niego?
Jednym zdaniem Panie Andrzeju, ma Pan jeszcze moc, by prowadzić własny biznes?
Pan Andrzej: Bardzo chcę robić to, co robię od lat – prowadzić antykwariat. Sił dodaje mi wsparcie klientów. Widzę sens mojej pracy, chociaż urzędnikom wydaje się ona niepotrzebna. I gdy wspominam to, co przeżyłem przez ostatnie dwa lata, myślę, że te Wielkie Nadzieje, które człowiek żywił, to Stracone złudzenia, które wiodą do Procesu Kafki.
***
Antykwariat „Gratka” jeszcze nie znalazł nowego miejsca. Pan Andrzej ogląda proponowane lokale. Nie ma wielkich wymagań, ale żaden nie spełnia podstawowych warunków. Wierni klienci podpisują się pod listem, który zamierza wysłać do wiceprezydenta Piątkowskiego.
Treść listu:

List do wiceprezydenta Piątkowskiego.
Obejrzyj film Kosmy Woźniarskiego pt. „Jak powstaje akwabook?”:
https://www.youtube.com/watch?v=yYzkDHtazhE&authuser=0
****
Włodzimierz Polis – wnikliwy obserwator życia społecznego, redaktor tekstów Miasta Ł, odpowiada za audycję „Miasto Ł w eterze” na falach Studenckiego Radia Żak Politechniki Łódzkiej.
Podoba Ci się ten artykuł? Tutaj możesz wesprzeć kolejny: https://zrzutka.pl/4n584m
Łódzka Gazeta Społeczna – Miasto Ł jest gazetą bezpłatną, opartą na obywatelskim zaangażowaniu. Pomóż nam zebrać środki na dalsze działanie.
Jeżeli chcesz nas wspierać regularnie, zleć w swoim banku przelew stały:
Fundacja Spunk
Nr konta: 83 1750 0012 0000 0000 3823 8337 Raiffeisen Polbank
W tytule: „Darowizna na Miasto Ł”.
Dziękujemy!
You must be logged in to post a comment.